piątek, 30 grudnia 2011

have yourself a merry little Christmas...

Tytul mowi sam za siebie - Swieta. Za granica i po drugiej stronie stawu, bez rodziny i najblizszych przyjaciol. Perspektywa lekko podcinajaca skrzydla. Ale - nie bylo az tak zle :-)
Moje swietowanie rozpoczelo sie juz w piatek, zaraz po pracy pojechalam do Asi, gdzie juz po 5 minutach stalysmy przy wielkim garze z kapusta z grzybami. To bylo wyzwanie - pierwsze swieta, ktore trzeba samemu, bez nadzoru Mamy, przygotowac. Z pomoca przyszedl niezastapiony wujek Google :-) Takze,  uspokojone przez jego wskazowki, moglysmy sie zrelaksowac popijajac swiateczne piwo MadElf (11% alkoholu w butelce!). Pilnujac kapusty, przogotowujac farsz do pierogow, poczulam sie troche "swiatecznie".
W sobote rano odbylam dwie skype konferencje i przelamalam sie wirtualnym oplatkiem. A pozniej przyjechaly posilki - Sali, Szoki, Rafal i Wojtek. Wspolnymi silami lepilismy pierogi (kazdy byl z innej parafii!).


tutaj z Asia lepimy przepyszne ciastka



















a tutaj Wojtek wycina najlepsze pierogowe krazki



















Okolo 15-stej zasiedlismy do naszego wigilijnego obiadu, wczesniej niz tradycja nakazuje. Chlopak Deanne odmowil modlitwe, podzielilismy sie oplatkiem i skonsumowalismy nasza skromna Wigilie - pierogi ruskie (wyszly idealne!), kapuste z grzybami oraz barszcz instant (przywieziony przez Asie jeszczez Polski). Bylo bardzo milo, sami znani i lubiani ludzie w okolo ;-) Pozniej zrobilo sie jeszcze przyjemniej, gdyz Deanne przygotowala dla nas wszystkich niespodzianke - prezenty, ktore losowalismy miedzy soba. My tez przygotowalismy cos dla niej - amerykanska gre "catch phrase" (w ktora wszyscy bardzo lubimy grac) oraz kilka polskich drobiazgow.



losowanie prezentow - wybralam ramke na zdjecia

Niestety juz o 16:30 przyjezdzala po mnie hostka i trzeba bylo jechac dalej. Druga "wigilia" nie powinna nawet byc nazywana tym slowem. Przyjechalismy do domu Stephanie (mama Chris), gdzie zebrala sie spora czesc rodziny. Nie oczekujcie jednak wspolnego posilku czy rozmowy. Na stole goscily krewetki, krakersy, dip z krabow i zapiekanka z kukurydzy. Kazdy wzial sobie cos na talerz i poszedl zajac sie swoim telefonem (przepraszam - iPhone'm). Z checia przyjelam propozycje "wina?", trzeba bylo sie znieczulic przy takiej profanacji Swiat. Na Swieta dalsza rodzina nie daje sobie prezentow tylko oprawione zdjecia swoich rosnacych pociech. Tutaj bylo podobnie. Zdziwilam sie jak Stephanie wreczyla mi pokaznej wielkosci pudelko. Wzielam lyk wina i zabralam sie za rozpakowywanie. Zawsze chcialam brutalnie rozerwac opakowanie, niszczac papier. W koncu moglam to zrobic! Satysfakcja gwarantowana! ;-) A w pudelku znajdowala sie calkiem elegancka pizama (ktora pozniej jednak musialam zwrocic, za duzy rozmiar, i sprawilam sobie cos fajniejszego :-D). Po celebrowaniu prezentow, milionie podziekowan oraz kilku nieadekwatnych zartow Johna (2-gi maz? chlopak? nie wiem, juz sie gubie w tych amerykanskich zwiazkach, facet mieszka ze Stephanie) wybralismy sie do protenstanckiego kosciola na "Christmas service". Kosciol ogrzewany, jak wszystkie w Stanach, wiec przy wejsciu sa wieszaki na plaszcze. Dzieci prezentowaly swoje talenty, byl chor w specjalnych strojach, ladne pastoralki i kilka czytan Pisma Swietego. Potem poszlismy jeszcze do salki, gdzie wystawiono troche przekasek. Siedzialam sama i zaczelam sie zastanawiac jak w tym roku wygladaja swieta u mnie w domu. Z rozmyslan wyrwala mnie Cass, proponujac, abysmy wziely auto i pojechaly do domu. Moja pierwsza mysl - to jednak sie do mnie odzywasz?, a druga - swietny pomysl. Cass nie ma jeszcze prawa jazdy, tylko zezwolenie i moze prowadzic, jesli siedzi z nia inny kierowca w aucie (w tym wypadku ja). Jeszcze wiekszy szok przezylam, poniewaz zaczela ze mna rozmawiac. Magia Wigilii? ;-) Chyba nie, bo stan "rozmawiania" sie utrzymuje.
Wieczorem pojechalam ze znajoma polska rodzina na tradycyjna pasterke do katolickiego kosciola. Nie bylo polskich koled, ale poprawil mi sie humor. Wrocilam pozno, a kladac sie spac pomyslalam jak kazde amerykanskie dziecko: "jutro beda prezenty!". Nie dane mi bylo jednak sie wyspac, bo mialam racje ;-). W pizamie zeszlam na dol i wraz z Chris, Cass i Ralphem rozpoczelismy najwazniejszy element Swiat (wg tutejszych zwyczajow). Cass podzielila stosiki miedzy wszystkich a nastepnie kazdy po kolei rozpakowywal po jednym prezencie, zachwycajac sie i dziekujac wielokrotnie. W Ameryce musisz za wszystko dziekowac, setki razy, nawet za jakas pierdole.


























Musze przyznac, ze poranek byl mily. Cass przygotowala dla wszystkich sniadanie: nalesniki z borowkami, bekon, kielbaski i owoce. Ciekawe zestawienie, nie? Ale tak wlasnie wyglada tutaj uroczyste sniadanie ;-) Potem przyszedl czas na codziennego skype, a jeszcze pozniej na obiad, na ktory dolaczyli Stephanie i John. Menu: pieczony indyk, warzywa, bataty a na deser ciasta: rolada dyniowa, tarta z pekanami oraz (upieczony przeze mnie) piernik. O atmosferze przy stole nie bede pisac, bo byl oto dosyc zenujace doswiadczenie. Kolejny raz wydarzenia te utwierdzily mnie w przekonaniu, ze preferuje europejska kulture. Wiadomo - nie znam wszystkich, kazdy jest inny i takie tam... Ale plytkosc relacji miedzyludzkich i trudnosc poznania szczerych ludzi jest przerazajaca.
Zakonczmy jednak w weselszym tonie. Drugi dzien swiat spedzilam po amerykansku - na zakupach, ale w doborowym, polskim towarzystwie. Podzielilismy sie swoimi swiatecznymi doswiadczeniami. No i pozegnalismy studentow Shippa, Rafala i Wojtka, ktorzy nastepnego dnia wracali na Stary Kontynent. A moje zakupy sie udaly ;-)
Swieta po amerykansku zalicze to kategorii "ciekawe wrazenia poznawcze", ale nie chcialabym ich powtarzac. Sprawily, ze jeszcze bardziej doceniam to, co mam w prawdziwym domu :-)

P.S. Wybaczcie brak polskich liter - posta pisalam na amerykanskim komputerze a z racji jego dlugosci/mojego lenistwa, nie bede juz dodawac polskich znaczkow

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz