piątek, 30 grudnia 2011

have yourself a merry little Christmas...

Tytul mowi sam za siebie - Swieta. Za granica i po drugiej stronie stawu, bez rodziny i najblizszych przyjaciol. Perspektywa lekko podcinajaca skrzydla. Ale - nie bylo az tak zle :-)
Moje swietowanie rozpoczelo sie juz w piatek, zaraz po pracy pojechalam do Asi, gdzie juz po 5 minutach stalysmy przy wielkim garze z kapusta z grzybami. To bylo wyzwanie - pierwsze swieta, ktore trzeba samemu, bez nadzoru Mamy, przygotowac. Z pomoca przyszedl niezastapiony wujek Google :-) Takze,  uspokojone przez jego wskazowki, moglysmy sie zrelaksowac popijajac swiateczne piwo MadElf (11% alkoholu w butelce!). Pilnujac kapusty, przogotowujac farsz do pierogow, poczulam sie troche "swiatecznie".
W sobote rano odbylam dwie skype konferencje i przelamalam sie wirtualnym oplatkiem. A pozniej przyjechaly posilki - Sali, Szoki, Rafal i Wojtek. Wspolnymi silami lepilismy pierogi (kazdy byl z innej parafii!).


tutaj z Asia lepimy przepyszne ciastka



















a tutaj Wojtek wycina najlepsze pierogowe krazki



















Okolo 15-stej zasiedlismy do naszego wigilijnego obiadu, wczesniej niz tradycja nakazuje. Chlopak Deanne odmowil modlitwe, podzielilismy sie oplatkiem i skonsumowalismy nasza skromna Wigilie - pierogi ruskie (wyszly idealne!), kapuste z grzybami oraz barszcz instant (przywieziony przez Asie jeszczez Polski). Bylo bardzo milo, sami znani i lubiani ludzie w okolo ;-) Pozniej zrobilo sie jeszcze przyjemniej, gdyz Deanne przygotowala dla nas wszystkich niespodzianke - prezenty, ktore losowalismy miedzy soba. My tez przygotowalismy cos dla niej - amerykanska gre "catch phrase" (w ktora wszyscy bardzo lubimy grac) oraz kilka polskich drobiazgow.



losowanie prezentow - wybralam ramke na zdjecia

Niestety juz o 16:30 przyjezdzala po mnie hostka i trzeba bylo jechac dalej. Druga "wigilia" nie powinna nawet byc nazywana tym slowem. Przyjechalismy do domu Stephanie (mama Chris), gdzie zebrala sie spora czesc rodziny. Nie oczekujcie jednak wspolnego posilku czy rozmowy. Na stole goscily krewetki, krakersy, dip z krabow i zapiekanka z kukurydzy. Kazdy wzial sobie cos na talerz i poszedl zajac sie swoim telefonem (przepraszam - iPhone'm). Z checia przyjelam propozycje "wina?", trzeba bylo sie znieczulic przy takiej profanacji Swiat. Na Swieta dalsza rodzina nie daje sobie prezentow tylko oprawione zdjecia swoich rosnacych pociech. Tutaj bylo podobnie. Zdziwilam sie jak Stephanie wreczyla mi pokaznej wielkosci pudelko. Wzielam lyk wina i zabralam sie za rozpakowywanie. Zawsze chcialam brutalnie rozerwac opakowanie, niszczac papier. W koncu moglam to zrobic! Satysfakcja gwarantowana! ;-) A w pudelku znajdowala sie calkiem elegancka pizama (ktora pozniej jednak musialam zwrocic, za duzy rozmiar, i sprawilam sobie cos fajniejszego :-D). Po celebrowaniu prezentow, milionie podziekowan oraz kilku nieadekwatnych zartow Johna (2-gi maz? chlopak? nie wiem, juz sie gubie w tych amerykanskich zwiazkach, facet mieszka ze Stephanie) wybralismy sie do protenstanckiego kosciola na "Christmas service". Kosciol ogrzewany, jak wszystkie w Stanach, wiec przy wejsciu sa wieszaki na plaszcze. Dzieci prezentowaly swoje talenty, byl chor w specjalnych strojach, ladne pastoralki i kilka czytan Pisma Swietego. Potem poszlismy jeszcze do salki, gdzie wystawiono troche przekasek. Siedzialam sama i zaczelam sie zastanawiac jak w tym roku wygladaja swieta u mnie w domu. Z rozmyslan wyrwala mnie Cass, proponujac, abysmy wziely auto i pojechaly do domu. Moja pierwsza mysl - to jednak sie do mnie odzywasz?, a druga - swietny pomysl. Cass nie ma jeszcze prawa jazdy, tylko zezwolenie i moze prowadzic, jesli siedzi z nia inny kierowca w aucie (w tym wypadku ja). Jeszcze wiekszy szok przezylam, poniewaz zaczela ze mna rozmawiac. Magia Wigilii? ;-) Chyba nie, bo stan "rozmawiania" sie utrzymuje.
Wieczorem pojechalam ze znajoma polska rodzina na tradycyjna pasterke do katolickiego kosciola. Nie bylo polskich koled, ale poprawil mi sie humor. Wrocilam pozno, a kladac sie spac pomyslalam jak kazde amerykanskie dziecko: "jutro beda prezenty!". Nie dane mi bylo jednak sie wyspac, bo mialam racje ;-). W pizamie zeszlam na dol i wraz z Chris, Cass i Ralphem rozpoczelismy najwazniejszy element Swiat (wg tutejszych zwyczajow). Cass podzielila stosiki miedzy wszystkich a nastepnie kazdy po kolei rozpakowywal po jednym prezencie, zachwycajac sie i dziekujac wielokrotnie. W Ameryce musisz za wszystko dziekowac, setki razy, nawet za jakas pierdole.


























Musze przyznac, ze poranek byl mily. Cass przygotowala dla wszystkich sniadanie: nalesniki z borowkami, bekon, kielbaski i owoce. Ciekawe zestawienie, nie? Ale tak wlasnie wyglada tutaj uroczyste sniadanie ;-) Potem przyszedl czas na codziennego skype, a jeszcze pozniej na obiad, na ktory dolaczyli Stephanie i John. Menu: pieczony indyk, warzywa, bataty a na deser ciasta: rolada dyniowa, tarta z pekanami oraz (upieczony przeze mnie) piernik. O atmosferze przy stole nie bede pisac, bo byl oto dosyc zenujace doswiadczenie. Kolejny raz wydarzenia te utwierdzily mnie w przekonaniu, ze preferuje europejska kulture. Wiadomo - nie znam wszystkich, kazdy jest inny i takie tam... Ale plytkosc relacji miedzyludzkich i trudnosc poznania szczerych ludzi jest przerazajaca.
Zakonczmy jednak w weselszym tonie. Drugi dzien swiat spedzilam po amerykansku - na zakupach, ale w doborowym, polskim towarzystwie. Podzielilismy sie swoimi swiatecznymi doswiadczeniami. No i pozegnalismy studentow Shippa, Rafala i Wojtka, ktorzy nastepnego dnia wracali na Stary Kontynent. A moje zakupy sie udaly ;-)
Swieta po amerykansku zalicze to kategorii "ciekawe wrazenia poznawcze", ale nie chcialabym ich powtarzac. Sprawily, ze jeszcze bardziej doceniam to, co mam w prawdziwym domu :-)

P.S. Wybaczcie brak polskich liter - posta pisalam na amerykanskim komputerze a z racji jego dlugosci/mojego lenistwa, nie bede juz dodawac polskich znaczkow

środa, 28 grudnia 2011

go Steelers! czyli weekend w Pittsburgu

Weekend przed świętami wybrałam się z Asią, Deanne i Chrisem do Pittsburga, rodzinnego miasta hostki Asi. Celem wyprawy było trochę zwiedzania ale głównie pojechaliśmy tam na sobotnie Christmas Party organizowane przez rodzinę Chrisa.
Wyruszyliśmy w piątek po pracy, pojechaliśmy przez Penn State - uniwersytet stanu Pensylwania (kampus jest wielki!), do Pitt. Cała trasa zajęła nam około 5 godzin. Wieczór był piękny, czyste niebo i genialna widoczność, więc zamiast od razu jechać do celu, obraliśmy trasę przez punk widokowy. To była genialna decyzja - nocny Pittsburg wygląda pięknie :-) Zatrzymaliśmy się u rodziców Chrisa, bardzo miłego małżeństwa, z którym wraz z Asią spędziłyśmy cały wieczór na rozmowach. Było bardzo przyjemnie.
Sobota była dniem zwiedzania i dniem padającego śniegu. Po śniadaniu wyruszyliśmy na the Strip - handlową ulicę, pełną małych sklepów, z których co drugi sprzedawał artykuły dla fanów lokalnej drużyny footbolowej - Steelers oraz hokejowej - Penguins (gadżetów z logo tych drugich było zdecydowanie mniej). Steelersi są otoczeni swoistym kultem w tym mieście. Na ulicach można było spotkać wielu ludzi noszących barwy drużyny (czerń i złoto) czy gadżety z logo. Z Asią otrzymałyśmy bałwankowe kolczyki z logo Steelersów od rodziców Chris, oficjalnie stając się fankami drużyny ;-) Na the Strip znajduje się też polski sklep, w którym można kupić pieguski, prince polo i barszcz Winiary po przerażająco wysokich cenach.

Pod polskim sklepem na The Strip

Następnie pojechaliśmy do University of Pitt, kolejnego wielkiego uniwersytetu oraz zobaczyliśmy Nationality Rooms w the Cathedral - były to mniejsze i większe sale wykładowe, wykończone w stylu danego kraju (co, szczerze mówiąc, nie zawsze kojarzyło nam się z konkretnym krajem). Dalej przyszedł czas na lunch w, podobno najlepszej, pizzeri Pittsburga. Na zakończenie zwiedzania odwiedziłyśmy z Asią Muzeum Andy'ego Warhola, który pochodził właśnie z tego miasta. W muzeum spotkałyśmy Marylin M., Elvisa P. oraz latające srebrne poduszki (fajne!).

Fota na szybko i z ukrycia, gdyż w muzeum nie można robić zdjęć!

W drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na cmentarz, gdzie pochowany został obywatel Warhol. Ciekawe było to, że jadąc autem wzdłuż grobów wypatrywaliśmy puszek zupy Campbell. Jeszcze śmieszniejsze było to, że je znaleźliśmy:



Wieczorem pojechaliśmy do restauracji, gdzie kilka pokoleń rodziny Chrisa oraz ich przyjaciele zebrało się świętując Christmas Party. Był otwarty bar, dobre jedzenie i zabawa z prezentami "grab bags". Każdy z uczestniczących miał wylosować numer a potem w kolejności wybrać swój prezent ze stosu. Trzeba było rozpakować swój prezent tak, aby każdy mógł go zobaczyć. Każda kolejna osoba mogła zabrać prezent innej osoby lub wybrać zupełnie nowy. Ja straciłam swojego lokalnego Baileys'a (przykro...) i zakończyłam zabawę ze świątecznym ornamentem - pustakiem z lampkami choinkowymi w środku. Było miło, rodzinnie i zabawnie.W niedzielę, po polsko-amerykańskiej mszy, trzeba było wracać do Hershey i do pracy.

Przedświąteczny tydzień w pracy nie należał do najintensywniejszych, ale obfitował w ciekawe wydarzenia. Mój szef nieoczekiwanie przeszedł na emeryturę, więc tymczasowo zostałam bez nadzoru. Mój komputer w pracy został zaatakowany przez wirusa i na 2 dni straciłam wyniki całej dotychczasowej pracy. W środę na szczęście wszystko wróciło do normy. Moim nowym szefem został Greg (szef byłego szefa), odzyskałam wszystkie dane (uff!) a w biurze urządziliśmy sobie świąteczny lunch. Były kolędy, jedzenie i prezenty. W piątek zaczęłam kolejny długi weekend, bo do pracy wracam we wtorek :-)

niedziela, 11 grudnia 2011

weekendowo, choinkowo, wigilijnie

Ostatnie dwa weekendy spędziłam bardzo spokojnie i niewyjazdowo. Zostałam w Dauphin County, odwiedzając Asię i jej hostkę, ubierając choinkę i popijając pozytywnie żółte drinki. Choinka była wyjątkowa - każda bombka z innej parafii, pełen przepych i trochę tandety. Ale było zabawnie. Oto moje i Asi dzieło :-)






















kolekcja Steelersów w środkowej części choinki...

... i Starbucks też ma bombkę!





















"rodzinnie"













































Świątecznie jest też w mojej pracy - PennState'owa choinka stoi ubrana już od połowy listopada.

ogromna choinka w głównym holu szpitala, a po lewej Amisze (tak mi się udało zrobić fotę)



Kolejny tydzień w pracy - numer 11. - był bardzo intensywny. Niby ciągle to samo - excel, dane, spotkania, ale tym razem było jakoś więcej pracy. Z przyjemnością powitałam kolejny weekend.
W sobotę byłam wraz z pozostałymi internami na Wigilii organizowanej przez Polish-American Association. Było niemal 200 osób, siedzących przy okrągłych stołach przykrytych biało-czerwonymi obrusami. Kolacja rozpoczęła się modlitwą po polsku i po angielsku (obecni na Wigilii byli Polakami, Amerykanami z polskim pochodzeniem lub sympatykami naszego kraju) oraz podzieleniem się opłatkiem. Następnie wszyscy zaczęli jeść. Nie pchałam się na początek kolejki, więc jak w końcu dotarłam do stołu, został dla mnie łosoś (karpia w ogóle nie było) i resztki różnych sałatek. Na koniec kolacji zostaliśmy zmuszeni do publicznego, nagłośnionego odśpiewania kolęd. Po polsku, na szczęście.
W weekend zrobiłam też pierwsze zakupy ubraniowe. Za spodnie, koszulkę i sweter zapłaciłam 35$ (a według metek - 165$). Interes życia ;-)
Jak widać - nic ciekawego się u mnie ostatnio nie dzieje, ale już kolejny weekend zapowiada się wyjazdowo ;-)

środa, 7 grudnia 2011

New York City

Długi weekend po Thanksgiving spędziłam w mieście, które nigdy nie śpi - Nowym Jorku!!! W piątek rano wyruszyłam z Patrykiem i Weroniką autobusem w niemal 4-godzinną podróż (po poprzednich złych doświadczeniach kupiliśmy droższy bilet - za 44$ w jedną stronę liniami Bieber). Krótko przed 11:00 wyjechaliśmy z tunelu łączącego poszczególne wyspy NY i naszym oczom ukazał się taki widok:


Piątkowe zwiedzanie rozpoczęliśmy od olbrzymiego dworca autobusowego, na którym numeracja stanowisk autobusowych sięgała 300 (!). Znalezienie drogi "na zewnątrz" tego wielopoziomowego budynku było wyzwaniem ;-) I wyszliśmy wprost na siedzibę New York Times:




Potem rozdzieliliśmy się: Weronika realizowała własny plan, a ja i Patryk skierowaliśmy się na południe Manhattanu, ku Madison Square Garden. MSG to wielka hala sportowa, w której można kibicować na meczach koszykówki, hokeja czy tenisa. Tam tez spotkaliśmy się na kilka minut z Asia i Salim. Dalej wszyscy poszliśmy 7. Aleja na północ, aż do osławionego Times Square. Neony wręcz oślepiały, pomimo, że byliśmy tam w samo południe. Times Square to centrum zakupowe, jedno z wielu w Nowym Jorku, więc weszliśmy tez do kilku sklepów – np. M&M’s :-) 

Madison Square Garden


















Times Square za dnia
Hard Rock Cafe na Times Square

















i znów Times Square
M&Msy we wszystkich kolorach tęczy



















Dalej rozdzieliliśmy się, z Patrykiem skierowałam się na Top of the Rock – dach Rockefeller Center a Asia z Salim wykorzystali zakupowe okazje Czarnego Piątku. Black Friday to dzień, w którym rozpoczynają się wielkie wyprzedaże, a Amerykanie czekają nawet cala noc w kolejce, aby dostać się do sklepu jako pierwsi. Szaleństwo. Na ulicach miasta tłumy, i aż dziwnie było iść ulica bez żadnej torby z zakupami. Wyróżnialiśmy się ;-)
Top of the Rock to jeden z dwóch punktów widokowych na Manhattanie (drugim jest 15. najwyższy budynek na świecie, mierzący 381 metrów Empire State Building). W 40 sekund wjeżdża się na 69. piętro. Widok z 250 metrów jest powalający. Wjechaliśmy w dzień, płacąc za bilet 25$. Niestety podziwianie miasta nocą kosztuje znacznie więcej - 38$ ;/

Big Apple ;-) [w tle Empire State Building]

















widok na Central Park




















Później odwiedziliśmy ogromna Katedrę św. Patryka, piękną neogotycka budowle, wybudowana w drugiej połowie XIX wieku. Następnie 5. Aleja, Biblioteka Publiczna, dworzec kolejowy Grand Central oraz siedziba ONZ. Piątkowy spacer zakończylismy na Washington Square Park. Ostatnim etapem była przejażdżka metrem na Brooklyn, gdzie znajdował się Loft Hostel (zapłaciłam 40$/nocleg w dormie). Po całym dniu chodzenia z plecakiem byłam zmęczona, ale bardzo zadowolona. I okazało się, że w piątki w tym hostelu organizowane jest barbecue dla gości, wiec jeszcze załapaliśmy się na kolację! Super :-)

wnętrze Public Library

dworzec Grand Central

pierwszy drapacz chmur w NY


Washington Square Park

























W sobotę wstaliśmy wcześnie, by po śniadaniu już o 8:00 być na stacji metra. Kolejny dzień w mieście również był ambitny: poranny spacer po Central Parku, zobaczenie osławionego hotelu Park Plaza oraz Apple Store. Tego dnia ciągle przypominały się sceny z filmy “Kevin sam w Nowym Jorku” ;-)
widoki z Brooklyńskiego metra


















 
opracowując trasę zwiedzania
























Apple Store

w Central Parku, a za mną Park Plaza Hotel














































ten most "zagrał" w wielu filmach


























Około południa spotkaliśmy się wszyscy (cała piątka) na starych torach kolejowych zamienionych w trakt spacerowy. Ciekawa aranżacja, ale zdecydowanie zbyt dużo ludzi jak dla mnie. Po południu oddalam się szaleństwie zakupów, ale nie kupiłam nic szczególnego. Dzikie tłumy w sklepach skutecznie zniechęciły mnie do wydawania $. Zrelaksowałam się z kubkiem Starbucks’a na Times Square, chłonąć atmosferę miasta. I nawet pojawiłam się na jednym z neonowych ekranów :-)


odpoczynek na starym trakcie kolejowym



















tłumy na Times Square

Kto mnie znajdzie? ;-)



















Dzień ponownie zakończyliśmy na Washington Square Park, skąd w czwórkę wybraliśmy się na kolację i drinka w dzielnicy Greenwich.
Niedziela, dzień trzeci zwiedzania. W planie był cały dolny Manhattan. Zaczęliśmy od 9/11 Memorial. Wejście jest bezpłatne ale trzeba było zarezerwować bilety na konkretną godzinę i wydrukować je. Każdy z nas miał własny kod kreskowy, ale nie sprawdzano naszej tożsamości (koleżanka weszła trzymając bilet nieobecnego kolegi). Sprawdzano jednak nas samych, zupełnie jak na lotnisku. Po 20 minutach przesuwania się między kolejnymi stacjami kontrolnymi (z bramką wykrywającą metale włącznie) weszliśmy na plac, gdzie stały wieże. Teraz, w dokładnie tych samych miejscach, znajdują się dwie kwadratowe fontanny. Miejsce jest przejmujące, spadająca woda przypominała mi jak upadały wieże. Zdziwiło mnie to, że okoliczne budynki nadal stoją, mimo tak niewielkiej odległości od wież World Trade Center.




Kolejnym punktem wycieczki był rejs na Liberty Island i  Ellis Island. Na tej pierwszej znajduje się Statua, a na drugiej Muzeum Imigrantów - budynek Urzędu Imigracyjnego, przez który w przeszłości przeszło tysiące ludzi, dążących do nowego świata i lepszego życia. Rejs na wyspę trwał 20 minut, na kolejną 10 minut, a bilety kupiliśmy w przystani w Battery Park. Kosztowały 13$. Co ciekawe, wchodząc na statek też zostaliśmy poddani szczegółowej kontroli osobistej, nawet musiałam zdjąć buty!




z widokiem na Manhattan








































Dalej poszliśmy zobaczyć Byka, odwiedziliśmy kilka kościołów, i, jako absolwenci Uniwersytetu Ekonomicznego, Wall Street.



BITowo!




























Jednym z ostatnich punktów w Nowym Jorku był Most Brookliński. Jest piękny, bardzo zatłoczony i można tam kupić najtańsze pamiątki od obnośnych sprzedawców (skusiłam się na kilka gadżetów).
















Pożegnaliśmy się z New York City spacerując po dzielnicach Little Italy oraz China Town. W tej ostatniej zjedliśmy świetną kolację, nieporadnie łapiąc mięso pałeczkami ku radości Chińczyków, stanowiących 99% klienteli. Na ścianach restauracji wisiały tylko chińskie napisy, kelnerka mówiła łamaną angielszczyzną i tylko menu było po angielsku. Wrażenia niesamowite :-)


prawdziwa herbata, uwierzycie? :-)

Do “domu” zawiózł nas chiński autobus firmy Great Wall, za 20$, w niecałe 3 godziny. Nowy Jork jest genialny, uwielbiałam chodzić pieszo (tak, pieszo! to zupełnie normalne w tym mieście) i z zadartą głową podziwiać drapacze chmur. Wyjazd jak najbardziej udany a do miasta zdecydowanie muszę kiedyś wrócić!

wtorek, 29 listopada 2011

let's give thanks!

Ostatni czwartek był dniem osławionego Święta Dziękczynienia. Szczerze mówiąc, czekałam na nie z pewnym podekscytowaniem, gdyż w końcu jest to jedno z najważniejszych świąt w amerykańskiej kulturze. Z drugiej strony, był to też jeden z nielicznych dni wolnych w mojej pracy ;-)
Czwartkowy poranek moja hostka spędziła w kuchni przygotowując różne potrawy ze słodkich ziemniaków, będących (poza indykiem) podstawą Thanksgiving Dinner. Około 14:30, z bagażnikiem pełnym jedzenia i autem pełnym ludzi (Chris i Ralph, Cassandra i ja), pojechaliśmy do siostry Chris, gdzie cała rodzina miała się spotkać na obiad.
Niestety byliśmy spóźnieni na krojenie 9-kilogramowej sztuki drobiu, co było dla mnie największym rozczarowaniem. Indyka zobaczyłam już w formie pokrojonych plastrów :-( Kolejnym zawodem okazała się modlitwa - 2 zdania wypowiedziane przez najstarsze "dziecko" w rodzinie i już wszyscy rzucili się na jedzenie. Na obiedzie było 15 osób, zasiadających przy trzech stołach. Jedzenie znajdowało się na ladzie w kuchni, zupełnie jak "szwedzki stół". Było dużo dań, deserów i wina. Spróbowałam wszystkiego, najbardziej smakował mi indyk i rolada dyniowa na deser.
Po przyswojeniu (przez niektórych) ogromnej ilości kcal siedzieliśmy, rozmawialiśmy, było bardzo rodzinnie i całkiem przyjemnie. Wieczorem zamiast do swojego Hershey pojechałam do Weroniki, do Harrisburga, skąd wczesnym rankiem w piątek wyruszyłam do Nowego Jorku :-D

poniedziałek, 21 listopada 2011

miało być Wielkie Jabłko, a był Harrisburg...

Sobota wyglądała bardzo obiecująco. Po raz pierwszy miałam zobaczyć New York City. Plan zwiedzania był ambitny, ale wykonalny. Towarzystwo - Patryk i Szoki. Zawiódł transport. Ale od początku.
W nocy z piątku na sobotę, o 3:30 mieliśmy wsiąść w autobus do NYC. Oznaczało to pobudkę o 2:00, wyjazd z domu o 2:30, aby być na 30 min przed odjazdem autobusu. Wstawało się ciężko, ale czego nie robi się dla NYC... a więc czekamy na autobus linii GreatWall, w bardzo niefajnym miejscu, dosyć niebezpiecznej okolicy. Mija 15, 25, 35 minut. Zaczyna się lekkie zdenerwowanie - za 5 min planowy odjazd, a tutaj autobusu nie ma. Dzwonię na infolinię, nie odbierają, zostawiam im lekko zdenerwowaną wiadomość. Czekaliśmy ponad godzinę. Autobus się nie pojawił. A my nie pojechaliśmy do NYC :-(
W sobotę rano spędziłam ponad 20 minut rozmawiając z przewoźnikiem o zaistniałej sytuacji. Okazało się, że autobus przyjechał z 1,5-godzinnym opóźnieniem. Firma zwróci koszt obu biletów (tam i z powrotem). Przynajmniej tyle.
Pozostała kwestia co robić w sobotę. Miało być fajnie, a do dyspozycji została stolica Pensylwanii - Harrisburg. W sumie nawet okej, bo jeszcze nie miałam okazji się tam przespacerować, ale w porównianiu z NYC to rzeczywiście jest bardzo słaba alternatywa. Wykorzystując Szokiego jako przewodnika "zwiedzałam" Harrisburg, spacerując kilka godzin. Zobaczyłam Kapitol, paradę z Bambim, stadion do baseballa i kilka całkiem ładnych budynków. Pogoda po raz kolejny dopisała, było słonecznie, ale chłodno.  Na zakończenie wycieczki siedzieliśmy w kawiarni "Agia Sophia", założonej przez ortodoksyjnych katolików. Przy sączeniu okropnie słodkiej gorącej czekolady słuchaliśmy chóralnej muzyki. Ciekawa kombinacja.

Kapitol

na moście


Łaźnia po amerykańsku

Opos (?). Byliśmy 2 metry od zwierzaka!














Niedzielę spędziłam standardowo - na skype. Uzupełniłam też bloga  i wrzuciłam trochę zdjęć na facebooka ;-) a niezrzeszonych zapraszam do otwartej galerii zdjęć:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.2650148299445.149252.1427854217&type=1&l=10e144ee55