poniedziałek, 31 października 2011

Trick or Treat?

O halloween pisałam już dwa tygodnie temu, ale tak naprawdę świętuje się go w jeden wieczór - 31 października. Wtedy poprzebierane dzieciaki biegają od domu do domu pytając "Trick or Treat?" i zbierając słodycze. W tym roku cały weekend był poświęcony temu świętu - odbywały się parady, imprezy tematyczne. Rozpoczęłam przebieranie się już w czwartek w pracy. Popołudnie spędziłam w dziale sterylizacji instrumentów chirurgicznych, gdzie obowiązuje strój "chirurga". Musiałam więc włożyć zielone spodnie, koszulkę oraz czepek na włosy. W piątek w pracy "zwiedzałam" oddział chirurgii jednodniowej, gdzie nosiłam strój niebieski.

Czwartek - wearing green scrubs
Na dobry początek halloweenowego weekendu w piątkowy wieczór wybrałam się na swój pierwszy ghost tour do pobliskiej biblioteki, rzekomo nawiedzanej przez duchy. Uczestnictwo w 2-godzinnym spotkaniu kosztowało 8$, podczas którego słuchałam nagrań i w ciemnościach chodziłam po bibliotece. Na ghost tour było kilka ciekawych osobistości. Osoby te były totalnie zakręcone na punkcie duchów i podróżowały po całym wschodnim wybrzeżu odwiedzając nawiedzone miejsca. Jedna kobieta miała ze sobą urządzenie - wykrywacz aktywności paranormalnej, który wyglądał jak aplikacja na smartfona ;-P Niestety nic nie wykryło, nic niewyjaśnionego się nie wydarzyło a ja tylko czułam się dosyć nieswojo pośród tej dziwnej grupy osób...

Wnętrze nawiedzonej biblioteki w Middletown. Przebłysk po prawej stronie zdjęcia to, według niektórych zgromadzonych, duch.

W sobotę rano obudziłam się w innym świecie. Za oknem padał gęsty śnieg, powodując paraliż na drogach,  łamiące się gałęzie drzew, brak prądu/wody w niektórych częściach Dauphin County, do którego zalicza się Hershey. Na szczęście u mnie nie zabrakło ani prądu, ani wody. Jednak nie wszyscy interni mieli tyle szczęścia - Weronika i Szoki przez kilka godzin nie mieli elektryczności. Całą sobotę spędziłam na skype, nadrabiając towarzyskie zaległości z Europy ;-) , a w międzyczasie piekąc marchewkowe ciasteczka na wieczorną imprezę u Asi. Śnieg jednak nadal sypał i mój transport nie był już taki pewny. Na szczęście wieczorem przestało pruszyć i udało mi się przekonać Chris, aby wsiadła do auta. Droga była już odśnieżona, mokra ale na poboczach leżało sporo śniegu.

Widok za oknem w sobotnie popołudnie...
 
Impreza u Asi była imprezą tematyczną, halloweenową, na którą mieliśmy się przebrać. W planie było wyjście do centrum Harrisburga, lecz niestety z powodu warunków pogodowych nie udało nam się tej części planu zrealizować. Mimo to, bawiliśmy się świetnie w internowym gronie z hostką Asi - Deanne. No i skończyło się dosyć późno... ;-)

Weronika - Star Trek, ja - Dorotka z "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", Asia - Bierfrau ;)

Późnym wieczorem u Asi...










































W niedzielę rano wróciłam do Hershey, gdzie śnieg już stopniał na tyle, że nawet Hershey Park został otwarty. Co ciekawe, w tym regionie często z powodu opadów śniegu zamykają szkoły a ludzie nie dojeżdżają do pracy. Jacyś mało zaradni Ci Amerykanie, nie? Jak tylko spadnie 10cm białego puchu od razu mają klęskę żywiołową... Dla informacji: śnieg pada u nich co roku (co prawda - w grudniu/styczniu), to nie jest region śródziemnomorski...

Niedziela - osiedle w samo południe























Widok z okna w niedzielne popołudnie




















Wreszcie nadszedł poniedziałek a wraz z nim osławione święto Halloween. Jak tylko wróciłam z pracy do domu, do drzwi zaczęły dobijać się dzieciaki ;-). Od 18:00 do 20:00 niemal co chwilę rozlegał się dźwięk dzwonka a za drzwiami zwykle czekała 2 lub 3 poprzebieranych maluchów, których rodzice czekali na chodniku. Rozdawałam cukierki nosząc czarno-zieloną perukę i kapelusz czarownicy ;-) Było o wiele spokojniej niż się spodziewałam.

niedziela, 30 października 2011

sobota w stolicy

Na początku muszę przyznać, że trochę zwlekałam z napisaniem relacji z poprzedniego weekendu, a tutaj już kolejny tydzień za mną. Dużo się dzieje, w pracy i poza nią, stąd też zabrakło mi pewnego rodzaju dyscypliny, aby uzupełnić bloga. Ale wracając to tematu, stolica - Washington D.C.
Wycieczka odbyła się w sobotę, 22 października. Pojechaliśmy w pełnym składzie - interni + studenci (Rafał i Wojtek), wykorzystując uprzejmość hostów Weroniki, którzy specjalnie dla nas wynajęli 15-osobowego busa :-) Wyruszyliśmy wcześnie rano - 6:45, aby już o 10:00 zaparkować w stolicy. Tam wyruszyliśmy w piesze (!) zwiedzanie.
Wszystkie główne atrakcje Waszyngtonu znajdują się wzdłuż wielkiego "trawnika" - The National Mall. Wstęp do muzeów w Waszyngtonie oraz do Kapitolu jest bezpłatny :-). Co ciekawe, w Waszyngtonie, właśnie na The Mall, można zauważyć bardzo dużo osób biegających, jeżdżących na rowerach, chodzących na spacery ze swoimi psami. To naprawdę niecodzienny widok w Ameryce. Tutaj ludzie nie chodzą pieszo nawet do bankomatu, gdyż posiadają takie, do których można podjechać autem i wybrać pieniądze nie wysiadając z niego. Zaszokowani? ;-)
Naszym celem było odwiedzenie kilku muzeów, Kapitolu, wpadnięcie do Barack'a na kawkę i odwiedzenie greckiej świątyni Jeffersona. Najpierw weszliśmy do Air & Space Museum, gdzie podziwialiśmy stare i nowe samoloty oraz statki kosmiczne. Znajdowało się tam kilka ciekawych eksponatów, np. oryginalne kapsuły, w których załogi statków kosmicznych wracały na Ziemię. Można było na nich zauważyć, jak bardzo atmosfera stopiła wierzchnią powłokę kapsuły...




















Następnie poszliśmy do Kapitolu, gdzie po długiej sesji zdjęciowej od frontu, przeszliśmy do punktu dla zwiedzających. Tutaj szybko musieliśmy zjeść i wypić wszystko, co mieliśmy ze sobą, gdyż ochrona nie pozwoliła na wniesienie jakiegokolwiek jedzenia/picia do środka. Zresztą, przed wejściem do każdego muzeum musieliśmy przejść przez punkt ochrony, bramkę wykrywającą metale a torebkę/plecak położyć na taśmie. Niemal jak na lotnisku. W punkcie informacji odebraliśmy przepustki i wraz z grupą 20 osób rozpoczęliśmy zwiedzanie od ociekającego amerykańskością filmu o historii budynku Kapitolu i Kongresu. Po przejściu indoktrynacji ;-) o wspaniałości narodu Stanów Zjednoczonych przeszliśmy do dalszych pomieszczeń Kongresu. Każdy otrzymał swój zestaw słuchawkowy i ruszyliśmy za przewodnikiem. Weszliśmy pod kopułę, pooglądaliśmy popiersia i pomniki bohaterów narodowych oraz mnóstwo obrazów. Niestety, z racji weekendu, nie mogliśmy zobaczyć sal obrad :-(





















Kolejnym etapem zwiedzania miały być National Archives, ale kolejka do wejścia i nasze ograniczenia czasowe skutecznie zniechęciła do czekania. Poszliśmy więc dalej, mijając po drodze Art Gallery, do Natural History Muzeum. Tutaj czekały na nas szkielety dinozaurów, ssaki i różne głębinowe stworki, zatopione w roztworach i umieszczone w słoikach.



Dalej skierowaliśmy się w stronę Białego Domu, pozostawiając za sobą budynek FBI. The White House, w porównaniu do Kapitolu, sprawia wrażenie dosyć małego ;-)

z Asią


Na zakończenie spaceru udaliśmy się pod Washington Monument oraz Jefferson Memorial. Niestety Reflective Pool był przebudowywany i widok nie był tak powalający jak na zdjęciach... :-(


Za plecami Washington Monument


Jefferson Memorial
Reflective Pool i Washington Monument
























Cała wycieczka była udana, spędziliśmy miło czas, spacerując w ciepłym jesiennym słońcu po stolicy US&A :-)
W niedzielę mieliśmy pierwsze spotkanie z organizatorem praktyk - Billem. Pogoda dopisała i spędziliśmy 2 godziny w ogródku za domem, jedząc hot-dogi i rozmawiając o naszym pierwszym miesiącu tutaj.

Od góry: Szoki, Asia, Patryk, Sali, Rafał, Weronika, ja, Wojtek

piątek, 21 października 2011

they keep you busy, aren't they?

Po ekscytującym weekendzie ten tydzień zapowiadał się dosyć słabo, ale na szczęście taki nie był. We wtorek po pracy, skypie i kolacji (tak, dokładnie w tej kolejności), Chris stwierdziła, że nie mamy jedzenia w lodówce (?!?) i jedziemy coś kupić. Pojechałam z nią "dla towarzystwa", i przeżyłam chyba najdłuższe zakupy spożywcze w swoim życiu. Muszę tutaj wspomnieć, że sklep Giant, do którego pojechałyśmy, jest wielkości standardowego hipermarketu i nie posiada następujących działów: ubrania, książki, elektronika, auto. Można tam kupić tylko jedzenie, kosmetyki i drobne artykuły papiernicze. Wyobrażacie sobie, że spędziłam tam niemal 2 godziny? Nie popełnię więcej tego błędu, choć niezaprzeczalnym plusem jest to, że mam teraz w domu jedzenie "europejskie" ;-). Chris patrzyla z lekkim zdziwieniem na to, że nie chcę kupować gotowych obiadów i preferuję sama gotować. Dlatego też w czwartek to ja przygotowałam obiad - gnocchi z krewetkami i szpinakiem w sosie winnym - i wyszło bardzo dobrze.
W środę po pracy i skype (hmm, rutyna ;-)), pojechałam z Chris do Harrisburga na Pennsylvania National Horse Show - cykl zawodów w jeździe konnej. Były klasyczne skoki przez przeszkody oraz konkurencje westernowe - beczki i slalom. Ciekawe doświadczenie, warto zobaczyć (chociaż raz ;-)).
 
Zawody "Gambler's Choice" - jeźdźcy sami wybierają, jakie przeszkody chcą pokonać.
 
 W tym tygodniu w pracy znowu byłam na kilku spotkaniach na szczycie, m.in. półrocznym podsumowaniu współpracy miedzy HMC a jego głównym zaopatrzeniowcem - CardinalHealth. Ponadto miałam okazję zobaczyć Hershey Mansion - dom Miltona S. Hershey'go a obecnie siedzibę Hershey Trust. Było to o tyle ciekawe przeżycie, że budynek nie jest udostępniany do zwiedzania. Dlatego zrobiłam kilka zdjęć:
 
Jadalnia Miltona S. Hershey


Piękne okno na klatce schodowej

Ogród na dachu
Tego samego dnia pojechałam też zobaczyć Hershey Story - muzeum czekolady :-) Była to, podobnie jak Hershey Trust, wizyta biznesowo-turystyczna, zorganizowana przez jednego z moich szefów. 
 
Maszyna do zawijania czekoladek "Hershey Kisses"
Generalnie w tym tygodniu poznawałam biznes lokalny, firmy działające na terenie Hershey oraz wzajemne ich powiązania. Trudno uwierzyć, że całe miasteczko zostało założone i "utrzymane" przez przedsiębiorczą postawę jednego człowieka. A kilka lat temu Hershey obchodziło swoje stulecie (tak, w Ameryce to jest osiągnięcie :-)).

poniedziałek, 17 października 2011

Hershey Park in the Dark, czyli halloween po amerykańsku

Poprzedni tydzień w pracy obfitował w wiele wydarzeń. Odbyłam parę spotkań, z których wyniknęły kolejne. Ponadto wykonałam kilka projektów, które na szczęście nie miały nic wspólnego z zaawansowaną obsługą maszyny kserującej czy ekspresu do kawy. Szef zadbał też o to, bym zapoznała się z amerykańskim poczuciem humoru, przykłady poniżej:

"Didn't expect us to be drunk and stupid, did you?"
"I'd like to go home... if I could..."


A w piątek byłam w pracy na bardzo wczesnej zmianie - od 5:00 do 13:30, jako regularny pracownik magazynu, asystując Barb. Miałam prawdziwą siłownię w pracy, nosiłam kroplówki, wenflony itd. Zauważyłam, że w piątki ludzie są jacyś jeszcze bardziej przyjaźni i często, zamiast "hi, how are you?", mówią "It's Friday!". Tak wczesne wstawanie ma jeden znaczący plus - weekend rozpoczęłam wcześniej od innych ;) No a w przerwie na lunch pojechałam z Dave'm (szef mojego działu) oraz Sandy na najlepszego burgera w USA, które serwuje fastfood "5Guys". Nie jestem doświadczonym smakoszem burgerów, ale mogę przyznać, że ten był całkiem niezły. Za 4,50$ najadłam się i dostałam darmowe orzeszki ziemne, które każdy klient mógł jeść bez ograniczeń. Na ścianach rozwieszone były tablice z samymi supelatywami na temat lokalu.



Weekend był bardzo udany, tak pod względem pogody, jak i towarzyskim. Z racji zbliżającego się Halloween cała Ameryka skupia swój konsumpcjonizm na obchodach tego święta. Tak jest i w Hershey, gdzie domy przystraja się święcącymi dyniami i kościotrupami. W sobotę, ku przerażeniu swojej hostki, przeszłam się (tak, dobrze myślicie, przerażenie wyniknęło z mojej chęci przejścia się pieszo, a nie jechania autem) do pobliskich outletów. Tuż po wyjściu z osiedla zrozumiałam dlaczego każdy Amerykanin ma samochód - tutaj po prostu nie ma chodników! 20-minutowy spacer w części musiałam przejść poboczem, wzbudzając sensację u mijających  kierowców. Zdecydowanie mogę stwierdzić, że Hershey nie jest przyjazne pieszym. Bezpiecznie dotarłam do centrum outletów z nadzieją, że w końcu zaspokoję swój głód zakupowy. Rozczarowałam się niestety. Nie chodzi o to, że coś było za drogie. Problematyczną kwestią był brak "normalnych", ładnych rzeczy o nie szmacianej jakości. Brak zakupów jakoś przeżyłam, ale moja hostka już nie, bo jak można być w Stanach i jeszcze nic nie kupić? Nienormalne ;)

Dom w Hershey na East Derry Drive

Sobotni wieczór i niedziela upłynęły pod hasłem zabawy w lokalnym parku rozrywki - Hershey Park in the Dark. Specjalnie z okazji Halloween park posezonowo, w weekendy otwiera wrota dla spragnionych rozrywki. Plusów tej sytuacji jest wiele - park jest pięknie podświetlony a nocna przejażdżka rollercoasterem to niesamowite przeżycie. Godziny otwarcia przystosowane są dla odsypiających intensywny tydzień w pracy - 14:00 - 22:00 (21:00 w niedzielę). Czas posezonowy oznacza też minimalny czas oczekiwania na przejażdżkę a bilety kosztowały 26$ zamiast regularnych 55$, co również nie pozostawało bez znaczenia. Szkoda tylko, że w ekipie zabrakło jednej internki - Weroniki. Atrakcje parku ciężko jest opisać, więc wklejam zdjęcia. A, i warto zauważyć, że stare, drewniane kolejki bywały straszniejsze od superszybkich nowoczesnych.

Tak, tym też pojechaliśmy. Podjazd pionowo w górę - to jest to! :)


Ekipa: ja, Patryk, Szoki, Sali, Asia



















I jeszcze kilka słów o Hershey Parku. Na początku "zwiedzania" Patryk z pewną rezerwą patrzył na wszystkie szalone rollercoastery, a w niedzielę po południu wyszła jego prawdziwa, hardcore'owa natura, i często zajmował miejsca w pierwszym rzędzie. Po kilkunastu jazdach nic nie jest nam straszne, i mało co robi wrażenie. A mnie jeszcze dziś boli głowa od tych przeciążeń... Ale i tak było genialnie, kolejny super weekend zaliczony ;)

poniedziałek, 10 października 2011

NIAGARA FALLS!!! :-D

W ten weekend odwiedziłam numer 1 na mojej amerykańskiej liście (opracowanej na potrzeby pierwszej wizyty w USA), jeden z największych wodospadów na świecie - Niagarę.
W sobotę rano spotkałam się z pozostałą ekipą na parkingu wypożyczalni aut w Lemoyne. Wynajęliśmy 2 auta, jechaliśmy w 10 osób: interni (Asia, Weronika, Szoki, Sali, Patryk, ja) oraz studenci z Shippensburg University (Wojtek, Rafał, Derek, Fatih). Trasa z Harrisburga do Niagara Falls w jedną stronę to 310mil (500km), jedzie się ok. 6,5 godziny, nie gubiąc drogi. To ostatnie niestety nam się udało ;-). Droga jest piękna, bardzo widokowa. Poniżej kilka przykładów:


Do Niagara Falls dotarliśmy ok. 18:00, zahaczając jeszcze o stolicę skrzydełek z kurczaka - Buffalo, NY. Na kilka mil przed, jadąc mostem, można było zobaczyć chmurę wody z wodospadu. Mieszkaliśmy w Red Lounge Hostel, gdzie za lóżko płaciliśmy 23$ (z podatkiem, wifi i śniadaniem). Z racji, że było nas sporo, dostaliśmy pokój z łazienką dla siebie. Po chwili odpoczynku poszliśmy zobaczyć wielką wodę. Spacer z hostelu zajął ok. 10 minut. Już kilkaset metrów wcześniej można było usłyszeć huk. A potem zachwyciłam się widokiem oświetlonego nocą wodospadu :-) Przeszliśmy na Luna Island i Goat Island, oglądając American Falls, Bridal Veil, Horseshoe Falls (ten jest największy i należy już do Kanady). Co ciekawe, w okolicach wodospadu oprócz japońskich turystów spotkaliśmy mnóstwo Hindusów. 



W niedzielę poszliśmy na statek Maid of the Mist (bilet 13,50$), który podpływa pod amerykański i kanadyjski wodospad, na którym można mocno się zmoczyć i dostaje się niebieskie peleryny. Byliśmy tam o 9:00, a już były tłumy (szczególnie Japońców z aparatami, oczywiście :-)). Czekaliśmy ponad godzinę, aby przepłynąć 20 minut. Dobrze, że statek kursuje co 15 minut. Za kasami najpierw wchodzi się na taras widokowy, a następnie zjeżdża 50m windą, skąd odpływa statek.

 
Następnie postanowiliśmy zmoczyć się jeszcze bardziej - odwiedzając Cave of the Winds (bilet 11$). Tam dostaliśmy żółte peleryny oraz sandały (!). Ponownie najpierw zjeżdża się windą, a potem zaczyna się spacer po kładkach zbudowanych tuż przy wodospadzie. Jeden z najwyższych balkonów nie bez powodu nazywany jest "hurricane" - po pierwszych kilku sekundach byłam cała, dosłownie cała, mokra, a pelerynami targał silny wiatr. Tutaj naprawdę można było poczuć moc wodospadu. Niektórzy członkowie naszej ekipy z obawy przed przemoczeniem ubrań ściągnęli je już przed wejściem na kładki ;-).




Dla mnie była to wycieczka #1. Piękny, oszałamiający swoją wielkością i mocą wodospad. Nie udało mi się przejść na kanadyjską stronę, więc planuję w ciągu najbliższych kilku lat to poprawić ;-) Kto jedzie ze mną?

Ekipa: Szoki, Weronika, Derek, Fatih, Rafał, Wojtek, Patryk, Sali, ja, Asia

piątek, 7 października 2011

2 weeks down, 15 to go

Dziś obudziłam się o 4:10, przygotowałam 0,5l kawę w termokubku i po 30 min byłam gotowa do wyjścia. Szef przywitał mnie słowami: "are we crazy?". I w sumie, ziewając, zgodziłam się z nim. Dobudzanie zajęło mi kolejne 4 godziny ;) Wszystko dla pracy i obserwowania procesów "od kuchni".  Asystując Kim z mojego działu, podglądałam jej obowiązki na stanowisku "stores clerk" (magazynier ;P), jeździłam Uboat'ami (tak nazywają się specjalne wózki), rozwoziłam dostawy do maszyn/stanowisk Pyxis. No i widziałam wschód słońca nad PennState HMC - ładny :) Generalnie jeden dzień, a wiedza 2x większa... No i plusem było też to, ze właściwie miałam dzień jak w siłowni ;) ciekawe, czy będę mieć zakwasy jutro?
Wychodząc z pracy asystentka mojego szefa powiedziała tylko, że czas szybko biegnie i "2 weeks down, 15 to go". Chyba ma rację. Ale tymczasem pakuję się, ponieważ jutro (sobota) jedziemy nad Niagarę!!!:D

wtorek, 4 października 2011

Apple Festival, zakupy i czas do pracy

Czas tutaj bardzo szybko mija - jutro już połowa kolejnego tygodnia w pracy, a nie wspomniałam na blogu jeszcze o niedzielnym Apple Festival, który odbył się w okolicach Biglerville (80km na zachód od Hershey). Pogoda ponownie nie zachęcała do ruszania się z domu - było zimno i deszczowo. Pojechałam tam z moją hostką Chris i jej chłopakiem Ralphem. Wstęp na tego typu festiwal jest płatny i zwykle przeznaczony na cele charytatywne. Na miejscu można było posłuchać muzyki country granej przez lokalnych wykonawców oraz zwiedzać niezliczone stoiska z ubóstwianymi przez Amerykanów rękodziełami oraz drobiazgami na Halloween i Święta. Znalazło się także stoisko Ceramiki Bolesławieckiej (!), która jest wręcz towarem pożądanym przez większość gospodyń domowych. Na jednym stoisku można było nawet "wypchać" sianem własnego stracha na wróble - uprzednio płacąc 15/20$ i wybierając spodnie, koszulę i głowę stracha. Motywem przewodnim festiwalu oczywiście były jabłka i bardzo smaczny, bezalkoholowy apple cider (jabłecznik?) podawany na zimno jak również na gorąco. Ze względu na panujące warunki atmosferyczne, skusiłam się na wersję rozgrzewającą :-)


W tym tygodniu moja praktyka zaczęła nabierać jeszcze bardziej "profesjonalnych" kształtów. Nie otrzymałam dotychczas swojego projektu (albo i dwóch), ale większość dnia spędzam na analizowaniu zawartości tabel excela, poznawaniu harmonogramu dostaw oraz chodząc na spotkania pionu "Materials Management". Są to specyficzne dyskusje, z których wyłapuję jedynie nazwy firm, a język operacyjny składa się z samych skrótów. Poniżej zdjęcie głównego wejścia HMC, jak na razie jedynego, z którego potrafię trafić (nie gubiąc się po drodze) do swojego biura ;-)



W poniedziałek po pracy wybrałam się na krótkie zakupy, m.in. do sklepu z elektroniką, w poszukiwaniu idealnego zestawu do skypowania. Po konsultacji ze sprzedawcą wybrałam zestaw i zadowolona poszłam do kasy. Problemy zaczęły się później, gdy okazało się, że nie mogę zapłacić gotówką po 18:00 (a była wtedy 20:30). Po prostu z kas zabierana jest skrzynia z gotówką po pewnej godzinie. Sytuacja była komiczna, gdyż musiałam czekać 10 minut na wydanie reszty, a wycofanie transakcji gotówką, by zamienić płatność na kartę okazało się niemożliwe. W tym miejscu jeszcze ciekawostka z amerykańskich sklepów - na produktach podawane są ceny netto, do których przy kasie doliczany jest podatek (różne stawki na poszczególne grupy produktów w zależności od stanu). Najgorszy w tym całym zdarzeniu jest fakt, że będę musiała wrócić do wspomnianego sklepu, by oddać w/w zestaw, który niestety nie spełnia swoich podstawowych funkcji ;/

Wpis chcę jednak zakończyć pozytywnie - tym razem idziemy na Starbucksa (w szpitalu też jest obecny)!


Takiego Starbucks'a można kupić w sklepie


A to był mój pierwszy Starbucks Pumpkin Spice Latte w USA :)

sobota, 1 października 2011

filmy, futbol i Appalachy

Po kilku dusznych i deszczowych dniach w czwartek pogoda się poprawiła. W końcu było ciepło i słonecznie, jednak nie na długo - już w sobotnie popołudnie rozpadało się na dobre. Ale nie miało być o pogodzie.
W czwartkowy wieczór po długim dniu w pracy wybrałam się z Chris i jej chłopakiem Ralphem do pobliskiej miejscowości Annville na "movie night", gdzie obejrzeliśmy film "The Help". Była to przejmująca historia traktowania czarnej służby przez białych w Ameryce lat 60-tych. Film mądry, miejscami zabawny i warty obejrzenia. Dla mnie atrakcją samą w sobie był budynek kina. Wnętrze utrzymane w starym stylu, z przyległą kawiarnią (truskawkowy smoothie, genialny!) oraz panem zapowiadającym seans. Przed sceną stały pianina - pozostałość po erze niemych filmów, a sam ekran był zamykany kurtyną.

Piątek w pracy minął bardzo szybko i już z 17 tygodni w Stanach zostało 16. Wieczorem w Hershey miało miejsce bardzo ważne wydarzenie - Hershey High School Homecoming Game, czyli mój pierwszy w życiu mecz futbolowy. Taki mecz rozpoczyna się paradą, potem tłum udaje się na stadion (bilety kosztowały nas 3$) i kibicuje wraz z cheerleaderkami. W przerwie wybierana jest "Homecoming Queen". Dla nas - internów był to dobry powód by się spotkać, po raz pierwszy od przyjazdu do USA. Muszę przyznać, że oprócz Patryka nie mieliśmy zbytniego pojęcia o grze, i raczej zajęliśmy się rozmową niż śledzeniem rozgrywki. Wieczór zakończyliśmy u Saliego w iście amerykańskim stylu popijając Kentucky Straight Bourbon Whiskey Jim Beam ;-P

Następnego dnia pojechałam z Asią, jej hostką Deanne i jej chłopakiem Chrisem na krótką wycieczkę w góry. Wybraliśmy przejście fragmentem Appalachian Trail, który biegnie ze stanu Maine do Georgia. Mimo, że pogoda była średnia, cieszyłam się jak dziecko. W końcu poszłam na długi spacer, na świeżym powietrzu i nawet trochę się zmęczyłam :-)

Deanne, Asia i ja
widok ze szczytu

rzeka Juniata (po lewej)