wtorek, 29 listopada 2011

let's give thanks!

Ostatni czwartek był dniem osławionego Święta Dziękczynienia. Szczerze mówiąc, czekałam na nie z pewnym podekscytowaniem, gdyż w końcu jest to jedno z najważniejszych świąt w amerykańskiej kulturze. Z drugiej strony, był to też jeden z nielicznych dni wolnych w mojej pracy ;-)
Czwartkowy poranek moja hostka spędziła w kuchni przygotowując różne potrawy ze słodkich ziemniaków, będących (poza indykiem) podstawą Thanksgiving Dinner. Około 14:30, z bagażnikiem pełnym jedzenia i autem pełnym ludzi (Chris i Ralph, Cassandra i ja), pojechaliśmy do siostry Chris, gdzie cała rodzina miała się spotkać na obiad.
Niestety byliśmy spóźnieni na krojenie 9-kilogramowej sztuki drobiu, co było dla mnie największym rozczarowaniem. Indyka zobaczyłam już w formie pokrojonych plastrów :-( Kolejnym zawodem okazała się modlitwa - 2 zdania wypowiedziane przez najstarsze "dziecko" w rodzinie i już wszyscy rzucili się na jedzenie. Na obiedzie było 15 osób, zasiadających przy trzech stołach. Jedzenie znajdowało się na ladzie w kuchni, zupełnie jak "szwedzki stół". Było dużo dań, deserów i wina. Spróbowałam wszystkiego, najbardziej smakował mi indyk i rolada dyniowa na deser.
Po przyswojeniu (przez niektórych) ogromnej ilości kcal siedzieliśmy, rozmawialiśmy, było bardzo rodzinnie i całkiem przyjemnie. Wieczorem zamiast do swojego Hershey pojechałam do Weroniki, do Harrisburga, skąd wczesnym rankiem w piątek wyruszyłam do Nowego Jorku :-D

poniedziałek, 21 listopada 2011

miało być Wielkie Jabłko, a był Harrisburg...

Sobota wyglądała bardzo obiecująco. Po raz pierwszy miałam zobaczyć New York City. Plan zwiedzania był ambitny, ale wykonalny. Towarzystwo - Patryk i Szoki. Zawiódł transport. Ale od początku.
W nocy z piątku na sobotę, o 3:30 mieliśmy wsiąść w autobus do NYC. Oznaczało to pobudkę o 2:00, wyjazd z domu o 2:30, aby być na 30 min przed odjazdem autobusu. Wstawało się ciężko, ale czego nie robi się dla NYC... a więc czekamy na autobus linii GreatWall, w bardzo niefajnym miejscu, dosyć niebezpiecznej okolicy. Mija 15, 25, 35 minut. Zaczyna się lekkie zdenerwowanie - za 5 min planowy odjazd, a tutaj autobusu nie ma. Dzwonię na infolinię, nie odbierają, zostawiam im lekko zdenerwowaną wiadomość. Czekaliśmy ponad godzinę. Autobus się nie pojawił. A my nie pojechaliśmy do NYC :-(
W sobotę rano spędziłam ponad 20 minut rozmawiając z przewoźnikiem o zaistniałej sytuacji. Okazało się, że autobus przyjechał z 1,5-godzinnym opóźnieniem. Firma zwróci koszt obu biletów (tam i z powrotem). Przynajmniej tyle.
Pozostała kwestia co robić w sobotę. Miało być fajnie, a do dyspozycji została stolica Pensylwanii - Harrisburg. W sumie nawet okej, bo jeszcze nie miałam okazji się tam przespacerować, ale w porównianiu z NYC to rzeczywiście jest bardzo słaba alternatywa. Wykorzystując Szokiego jako przewodnika "zwiedzałam" Harrisburg, spacerując kilka godzin. Zobaczyłam Kapitol, paradę z Bambim, stadion do baseballa i kilka całkiem ładnych budynków. Pogoda po raz kolejny dopisała, było słonecznie, ale chłodno.  Na zakończenie wycieczki siedzieliśmy w kawiarni "Agia Sophia", założonej przez ortodoksyjnych katolików. Przy sączeniu okropnie słodkiej gorącej czekolady słuchaliśmy chóralnej muzyki. Ciekawa kombinacja.

Kapitol

na moście


Łaźnia po amerykańsku

Opos (?). Byliśmy 2 metry od zwierzaka!














Niedzielę spędziłam standardowo - na skype. Uzupełniłam też bloga  i wrzuciłam trochę zdjęć na facebooka ;-) a niezrzeszonych zapraszam do otwartej galerii zdjęć:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.2650148299445.149252.1427854217&type=1&l=10e144ee55
 

niedziela, 20 listopada 2011

półmetek

Trochę wody w rzece upłynęło i już niedługo świętuję półmetek wyjazdu. Ostatnie dwa tygodnie nie obfitowały jednak w dalekie podróże, więc niewiele "światowego" się u mnie działo.

W sobotę, 12. listopada, całą ekipą (interni, studenci oraz organizator praktyk Bill i jego współpracownik Jack) pojechaliśmy na farmę Amiszów do Lancaster County. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Amisze, wedle definicji, nie korzystają z osiągnięć nowoczesności wiodąc proste, rolnicze życie. Generalnie jest to prawda, ale myśląc o Amiszach często upraszczamy zasady panujące w ich społecznościach. W poprzednią sobotę miałam okazję spędzić 1,5 godziny na rozmowie z głową rodziny - panem Lapp, którego rodzina jest dosyć "nowoczesna". Korzystają oni z elektryczności, mają pralkę, suszarkę, zmywarkę do naczyń, mikrofalówkę a nawet komputer z dostępem do e-maila (nie do internetu (!), ze względu na dostępną tam pornografię) oraz jeżdżą samochodem. Teraz pewnie sobie myślicie "i co z nich za Amisze", nie? Też zadaliśmy takie pytanie panu Lapp. Po pierwsze, rodzina ta należy do społeczności mniej ortodoksyjnej, i stąd też korzystają z dobrodziejstw nowoczesności. Istnieją jednak pewne ograniczenia, które ustala cała wspólnota. Do wspólnoty państwa Lapp należy 50 rodzin (każda po około 10 osób, rodzice + średnio 8 dzieci; rozwody u Amiszów [wszystkich stopni ortodoksyjności] nie istnieją). Ustalili oni m.in. że mogą jeździć samochodami i podróżować (państwo Lapp byli w Europie), ale np. nie mogą oglądać telewizji czy przeglądać internetu. Swoją wiedzę o świecie zdobywają w 8-klasowej szkole (prowadzonej tylko przez Amiszów), która poziomem odpowiada polskiej "starej" podstawówce. Absolwenci szkoły mają po 16 lat i zawsze pomagają rodzicom w gospodarstwie. Amisze pracują na farmach i prowadzą biznesy zdrowej żywności (ideologia zabrania wykorzystywania sztucznych nawozów). Państwo Lapp prowadzą farmę mleczną, gdzie produkują mleko, masło i lody (jako doświadczony koneser tego deseru muszę przyznać, że są genialne :-) ). Jakość ich produktów jest bardzo wysoka i świetnie wpisuje się w obecny światowy trend proekologiczny. Stąd też niektóre rodziny są dosyć zamożne. Zdziwiło mnie, że mleczarnia była taka nowoczesna. A wracając do różnic między Amiszami a Amiszami, to ci "ortodoksyjni" całkowicie wpisują się w nasze stereotypowe skojarzenia - jeżdżą furmankami i ograniczają styczność z technologią do minimum. Wspólnota państwa Lapp natomiast żyje prosto, bardzo religijnie i w przekonaniu, że Bóg, rodzina i ciężka praca to najwyższe wartości.

część posiadłości państwa Lapp

Niedzielę spędziłam dosyć standardowo - przedpołudnie na skype, popołudnie w Hershey. Tym razem zwiedzałam (dosłownie!) moje miasteczko. Podziwiałam panoramę miasteczka ze wzgorza Hershey Hotel, w Chocolate World zobaczyłam proces tworzenia czekolady oraz przejechałam się Hershey Trolley - małym busikiem, w którym zapoznałam się ze 100-letnią historią miasteczka. Jadąc tym busikiem naszła mnie następująca myśl: biorąc pod uwagę narodową niechęć Amerykanów do chodzenia, to właśnie oni musieli wprowadzić objazdowe wycieczki busikami po różnych miejscach ;-)


Hershey Hotel

Wewnętrzny dziedziniec hotelu






























jak sama nazwa wskazuje - Chocolate World






















cupcakes!!!

panorama Hershey (tak, to jest Hershey Park)


czwartek, 10 listopada 2011

Streets of Philadelphia...

Weekend numer siedem oznaczał kolejną wycieczkę. Sobotę spędziłam z Chris, Patrykiem i Szokim w Filadelfii, mieście o jednym z najwyższych wskaźników przestępczości w całych Stanach. Idea wycieczki do Philly, jak pieszczotliwie zwana jest Filadelfia, wyszła od mojej hostki, która bardzo chciała zobaczyć wystawę fotografii swojego znajomego. Chris "truła mi" o tej wystawie dzień w dzień już na tydzień przed wyjazdem. Moja hostka ma tendencję do zbytniego emocjonowania się różnymi, nawet błahymi, rzeczami i wydarzeniami. Ale do rzeczy... ;-)
Plan był taki: 7:30 wyruszamy z Hershey, by o 9:00 podziwiać fotografie. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, o 7:30 Chris jeszcze spała (choć to ona nalegała na jak najwcześniejsze rozpoczęcie wycieczki), więc dopiero po 8:00 mogliśmy wyruszyć. Trasa liczyła 110 mil (ok.180km), oczywiście całość po autostradzie. Filadelfia, jak na duże miasto przystało, przywitała nas 10-milowym korkiem, w którym spędziliśmy niemal godzinę. W końcu dojechaliśmy do galerii w akademii sztuki, gdzie mieliśmy podziwiać osławioną wystawę. Fotograf Matthew specjalizuje się w pokazywaniu piękna w opuszczonych, zdewastowanych budynkach. Wyszukuje zaniedbane miejsca w Pensylwanii, które następnie utrwala na światłoczułej matrycy aparatu. Niestety, przeżyliśmy tutaj wielkie rozczarowanie. Okazało się, że zdjęć Matthew było 12 (słownie: dwanaście), wszystkie wydrukowane w formacie A4, a w dodatku tylko 2 z tych zdjęć nie było na jego stronie internetowej :-( Także zwiedzanie wystawy zajęło nam raptem kilkanaście minut.
Kolejnym punktem były: Independence Hall oraz Liberty Bell, miejsca o "niepodległym" znaczeniu dla historii Ameryki. Do obu miejsc należy mieć bezpłatny bilet, odbierany w Visitor Center. Bilety można wcześniej zamówić online, co jednak wiąże się z opłatą 2,5$/za rezerwację. Zaryzykowaliśmy nie rezerwując biletów i, pomimo sporej ilości zwiedzających, dostaliśmy bilety na "za 40 min".

Patryk pod Independence Hall

W Independence Hall podpisano Deklarację Niepodległości (4 VII 1776) oraz konstytucję Stanów Zjednoczonych (podpisana 17 IX 1787), a sam budynek jest niewiele starszy od tych aktów prawnych. Po budynku jest się oprowadzanym przez przewodnika - nasz miał wyjątkową lekkość opowiadania, słuchanie go było przyjemnością. Wycieczki liczą po 50 osób, wchodzi się według godziny na bilecie, co 20 minut.

To właśnie w tej sali podpisano dokumenty

Do kolejnego punktu - Liberty Bell, trzeba było wystać trochę w kolejce. Dzwon Wolności oryginalnie znajdował się w wieży Independence Hall. Obecnie jednak jest udostępniony do zwiedzania w osobnym budynku, gdzie można również przeczytać jego historię. Byłam zdziwiona, że Liberty Bell jest taki mały. Spodziewałam się czegoś wielkości krakowskiego Dzwonu Zygmunta, a zobaczyłam to:



Na tym skończyła się "niepodległa" część wycieczki. Teraz w planie pozostał tylko Philadelphia Cheese Steak oraz długi spacer do "schodów Rocky'ego" (pamiętacie scenę z filmu, w której pięściarz Rocky wbiegał po schodach?? Tak, to o tych schodach mówię).
Osławiony Philadelphia Cheese Steak był po prostu fast foodem z serem, a najlepszą naszą decyzją po zjedzeniu tej bomby kalorycznej był długi spacer. Pogoda tego dnia dopisała, chociaż było dosyć chłodno, to słońce poprawiało nastrój :-)



Kościół Masonów



















City Hall
Wszyscy robili sobie foty pod pomnikiem, to my też ;-) (Patryk, ja, Szoki)

























Słuchając "Streets of Philadelphia" szliśmy w stronę Museum of Arts. Prowadząca do niego  szeroka Benjamin Franklin Parkway jest po obu stronach obwieszona flagami różnych państw świata.



W końcu dotarliśmy do muzeum, pomnika Rocky'ego, weszliśmy na szczyt schodów (wcale nie jest to takie męczące!) i podziwialiśmy widok :-)





















Widok ze schodów Rocky'ego

Widok z drugiej strony muzeum



















To była bardzo udana sobota, dużo chodzenia i dużo korków - w drodze powrotnej również ;-)