czwartek, 19 stycznia 2012

zostało 10 godzin do odlotu

Dokładnie tyle w momencie publikacji tego posta.
Wczoraj w pracy miałam prezentację przez menedżerami całego pionu. Było to podsumowanie moich "osiągnięć" na praktyce w Hershey Medical Center. 12 slajdów, 15 minut, dużo bardzo miłych słów i podziękowań. Praktyka oficjalnie zakończona - trochę dziwnie było, gdy opuszczałam swoje biuro... to był bardzo pozytywny czas, dużo się nauczyłam. Czas wdrożyć tę wiedzę w Polsce ;-)

Wieczorem pojechaliśmy na pożegnalną kolację do amerykańskiej sieci restauracji z włoską kuchnią - Olive Garden. Pyszne jedzenie, jeszcze lepsze wino. I bardzo miła konwersacja.

w trakcie pałaszowania...

John, Cassandra, ja, Marta, Chris



































Środowy wieczór spędziłam na pakowaniu walizki, które skończyłam dziś rano. W zapinaniu pomagał mi kot :-)

Sadie w akcji...


































Przede mną jeszcze jakieś 3 godziny jazdy busem do Nowego Jorku na lotnisko JFK, potem kilka godzin czekania, 9 godzin lotu do Warszawy i przesiadka do samolotu do Wrocławia. 
To były bardzo udane 4 miesiące! Dziękuję Wam za śledzenie moich poczynań w Kraju Wielkich Możliwości :-)



wtorek, 17 stycznia 2012

ostatnie dni po drugiej stronie sadzawki

Powrót do Polski zbliża się wielkimi krokami, zostało mniej niż 48 godzin do odlotu. Ostatni weekend spędziłam  wśród internów, wykorzystując ostatnie chwile w stanie Pensylwania. Co się za tym kryje? Podatek VAT. Mianowicie, zerowy podatek na ubrania. Zostało mi trochę dolarów, więc... ;-) Sobota miała być dniem imprezowym, chcieliśmy zakosztować klubowej zabawy w Ameryce. Humory dopisywały, zawiedli bramkarze i prawo pięknego stanu PA. Trzy próby, wszystkie oblane. Okazało się, że nasze polskie dowody osobiste nie są wystarczającym dokumentem potwierdzającym wiek. Aby wejść do klubu musielibyśmy mieć ze sobą paszporty. Nie chcieliśmy ryzykować, więc imprezę zakończyliśmy w barze...
W niedzielę prowadziłam porsche (aaaa! :D) i byłam na hibachi - japońskim daniu, które kucharz przygotowuje przed tobą (mega smaczne!).

porsche cayenne

















hibachi




















W poniedziałek wybraliśmy się do Baltimore, miasta z portem i wielkim akwarium. Jechaliśmy tam tylko 1,5 godziny, jedną autostradą. Mieliśmy tylko 3 punkty do zobaczenia: akwarium, port oraz CheesecakeFactory. (fani serialu "Big Bang Theory" zapewne bardzo dobrze kojarzą to miejsce). Po kupieniu biletów do akwarium (standardowa amerykańska cena dla dorosłych - 25$), okazało się, że musimy czekać na nasze wejście. Akwarium jest bardzo popularnym miejscem, stąd też bilety kupuje się z wejściem na oznaczoną godzinę. Półgodzinne oczekiwanie spędziliśmy na spacerze po porcie (krótkim i bliskim, gdyż dygotaliśmy z zimna) oraz degustacji osławionego sernika.




Cheesecake'i: z truskawkami, tiramisu i 2x Reeses (zgadnijcie, który jest mój?)

Posileni i przesłodzeni skierowaliśmy się ku akwarium. Było genialne. Rekiny, płaszczki, delfiny, sporo gatunków ryb a na dodatek dwie oranżerie z roślinnością tropikalną i australijską oraz bogaty zbiór gadów i płazów. A miało być tylko akwarium... :-) Jedynym minusem były tłumy. Poniedziałek to święto Martina Luthera Kinga, dzień wolny od pracy, więc w akwarium roiło się od rodzin z maluchami. Ale i tak bardzo mi się podobało :)


Po akwarium jeszcze tylko chwilę przeszliśmy się po mieście, dzielnicy Little Italy i już trzeba było wracać w okolice Harrisburga. W końcu wszyscy pracujemy. To był kolejny udany (i słoneczny!) weekend.

We wtorek miałam sporo pracy, zaległości z poniedziałku, comiesięczną "imprezę" (czytaj: wspólny lunch) w dziale, 3 godziny spotkań. Tym razem "impreza" była dla mnie zaskoczeniem, była imprezą niespodzianką specjalnie dla mnie! Chyba się starzeję, po raz kolejny dałam się zaskoczyć... ;-) było bardzo miło, pojawili się nawet ludzie z najwyższych szczebli pionu Materials Management. Zupełnie się tego nie spodziewałam.



czwartek, 12 stycznia 2012

New York City, vol. 2

W pierwszy weekend stycznia wybralam sie z czworka internow na kolejne zwiedzanie Nowego Jorku. Tym razem rowniez nie obylo sie bez przygod. Pierwsza z nich byla w piatkowy wieczor. Prosto z pracy przyjechalam do Patryka, skad mielismy wyruszac na nocny autobus. Nauczeni doswiadczeniem autobusu-widmo, postanowilismy zadzwonic do firmy. Lamana angielszczyzna chinski konsultant powiedzial nam tylko "autobus bedzie, ale sie spozni". Normalnie jak we Wloszech... Przynajmniej juz wiedzielismy, ze powinnismy byc na parkingu o 3:30 w nocy, a nie wczesniej. Chwile pozniej zadzwonilismy po taksowke, ktora punktualnie o 3:00 miala nas zgarnac z Mechanicsburga i w 15 minut zawiesc do Harrisburga. Wszystko bylo zatawione, bilety wydrukowane, torba spakowana. Lampka wina, ciekawa konwersacja z hostami Patryka i czas na sen.
O 2:30 zostalam brutalnie obudzona i musialam opuscic niezwykle wygodne wodne lozko (!). Za 5 trzecia ja, Patryk i Szoki bylismy gotowi. Minuta po trzeciej, dwie, piec... a taksowki nie widac... Zaczelismy sie porzadnie denerwowac i dzwonimy do firmy. Dostajemy jeden numer do kierowcy. Dzwonimy - poza zasiegiem. Dostajemy drugi numer - kierowca twierdzi, ze nie przyjmowal takiego zlecenia. Bardzo zdenerowowani dzwonimy po raz trzeci do firmy - konsultant twierdzi, ze przysle takse za 10 minut. A nasz autobus bedzie na przystanku (planowo) za 18 minut... Poziom stresu wzrosl bardzo. W koncu Carol (hostka Patryka) powiedziala, abysmy wzieli auto i zostawili je na parkingu pod Asia Mall, gdzie zatrzymuje sie nasz autobus. Szczerze mowiac, rozwazalismy taka opcje, ale z racji dosyc niebezpiecznej okolicy, obawialismy sie, ze auta nie bedzie jak wrocimy kolejnego dnia. Koniec koncow - pojechalismy autem, przekraczajac predkosc, byle zdarzyc na autobus. 3:29 jestesmy na parkingu - jeden pasazer czeka, czyli nie bylo autobusu, udalo sie! Autobus przyjechal o 4:30 i, pomimo godzinnego spoznienia, do Nowego Jorku przybyl punktualnie o 7:00.
Sobotnie zwiedzanie zaczelismy od wschodu slonca na Brooklyn Bridge. Bylo troche chlodno, na moscie spotkalismy tylko kilkoro biegaczy. Przeszlismy na Brooklyn, gdzie zrobilismy kolejne zdjecia mostu z Brooklyn Bridge Park.























Dalej pojechalismy metrem na Manhattan, wysiedlismy na Rockefeller Center zobaczyc oslawiona choinke. Musze przyznac, ze nie zrobila na mnie wrazenia i wrecz przechodzac obok niej nie pomyslalam, ze to ta. Ocencie sami:



Kolejnymi punktami zwiedzania byl Apple Store (gdzie testujac iPada wyslalam kilka SMSow, nadaje sie :-)) , ZOO w Central Parku oraz Upper East Side. Na 5th Avenue bardzo dobre auta, same najlepsze sklepy i bardzo elegancko ubrani ludzie. Patryk nawet stwierdzil, ze czuje sie "nie na miejscu". A mi sie podobalo :-)

foki w ZOO

5th Ave

jakas lokalna firma na 5th Ave ;-)




















Idac dalej zahaczylismy o Metropolitan Museum of Art, Guggenheim Museum i ponownie Central Park, ktorym przecielismy Manhattan wracajac na zachodnia jego czesc, do hostelu.

na schodach METu

przed Guggenheimem

"sadzawka" w Central Parku




















W ekspresowym tempie zostawilam rzeczy i z Patrykiem, niemal bieglismy zlapac metro na Times Square. Mielismy tylko 25 minut by przejechac 50 przecznic i zdarzyc na spektakl "Upior w operze" grany w broadwayowskim teatrze Majestic. Udalo sie po raz kolejny! Po przebiegnieciu 2 przecznic, o 13:59 wbieglismy do teatru. Pokazalismy bilety, kupione po bardzo promocyjnej cenie 47$, ktore sprawdzano 2 razy, i musielismy wspiac sie az na drugi balkon. Mimo, ze siedzielismy w ostatnim mozliwym rzedzie, wszystko dobrze widzielismy i slyszelismy. Bylo genialnie. Piekna muzyka, grana oczywiscie na zywo przez kameralny sklad, i spiew. Nie moglam wyjsc z podziwu. Same dekoracje, ktore calkowicie zmienialy wystroj  sceny w ciagu zaledwie kilku sekund, tez robily mega wrazenie (w czasie spektaklu nie mozna bylo robic zdjec, ale zrobilam kilka w czasie przerwy, same wnetrze teatru bylo piekne). Polecam!!!





















Pelni wrazen spotkalismy pozostalych towarzyszy podrozy na Times Square, gdzie neony prezentowaly sie coraz okazalej wraz z zapadajacym mrokiem.

weekendowy skład internowy: Szoki, Asia, Patryk i Sali




















Moim ostatnim punktem soboty bylo podziwianie miasta z 82. pietra Empire State Building. Udalo mi sie namowic do tego Asie. To byla kolejna bardzo dobra decyzja! Ok. 20:00 weszlysmy do budynku, po krotkiej kontroli osobistej oraz przejsciu bramek wykrywajacych metal (Ameryka po 11 wrzesnia wszedzie kontroluje bezpieczenstwo), kupilysmy za 22$ wjazd na dach najwyzszego budynku w NYC. Co ciekawe, mozna wjechac jeszcze wyzej niz nasze 82. pietro, jednak przejazdzka na 102. kosztuje dodatkowe 15$. Czysty biznes, a widok taki sam ;-). Mialysmy duzo szczescia, gdyz niewiele osob zdecydowalo sie na zwiedzanie ESB tego wieczoru. Dwie windy i 20 minut pozniej bylysmy na szczycie. A widok byl taki :-)





zwróćcie uwagę, ilu ludzi jest na lodowisku! sama przyjemność, nie? ;-)







W niedziele rano wybralam sie z Patrykiem i Salim na sniadanie do prawdziwego amerykanskiego Diner'a. Siedzielismy przy ladzie, obslugiwal nas kelner wygladajacy zupelnie jak De Niro, mowiacy z wloskim akcentem. A na sniadanie zjadlam przepyszne nalesniki z truskawkami...





Nieco pozniej wymeldowalismy sie z hostelu i, z wszystkimi rzeczami wsiedlismy do metra. Ponownie przeszlismy przez Times Square zegnajac sie z tym miejscem. Schodzilismy do Downtown 6. Aleja, przechodzac przez dzielnice gejow - Chelsea, dzielnice zakupow - SoHo i zatrzymujac sie co chwile, by zrobic kolejne zdjecia czy wejsc do sklepow. Naszym celem byl Seaport, dok przemieniony w miejsce relaksu, z lezakami i kolejnym powalajacym widokiem na Brooklyn Bridge.



Seaport, pier 17

widok na Financial District z Seaport

Asia wypoczywa a w tle Brooklyn Bridge




















Ostatni punkt dnia - kolacja, ponownie w ChinaTown, ponownie w tej samej restauracji. I ponownie jedzenie bylo pyszne! Odwazylam sie nawet zjesc kawalek homara (!), chociaz na mnie patrzyl a moment trzymania pancerza, by "odczepic" mieso byl ciezkim przezyciem.


menu ;-)





































W niedziele wieczorem opuscilismy New York City. Wiem, ze kiedys tu wrócę. Muszę. I love NY :-)

ps. nieuszkodzone auto Patryka czekało na parkingu ;-)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

happy new year!

Sylwestra spedzilam w Hershey, w internowym skladzie, u Saliego, ale w bardzo amerykanskim stylu. Hostka Saliego, Nancy, byla tak mila, ze przygotowala dla nas chili - potrawe z miesa, fasoli, chili i jeszcze innych skladnikow. Bylo bardzo dobre :-)  Sama Nancy nawet z nami nie zjadla tylko od razu pojechala do swojego brata, zostawiajac dom i kota pod nasza opieka - ryzykowne... ;-)

Na wieczor mielismy zaplanowane 2 rozrywki - mecz hokeja w wielkim kompleksie sportowym Giant Center oraz odliczanie 10 sekund do nowego roku na glownym placu w Hershey.
Mecz. Nie byl to moj pierwszy hokej w zyciu, choc dla wiekszosci ekipy tak. Po raz pierwszy kibicowalam ponad rok temu na Erazmusie na Wegrzech. Przynajmniej znalam zasady ;-) Hala byla ogromna, wypelniona po brzegi ludzmi, ktorzy z uplywem czasu coraz bardziej kibicowali (w koncu graly lokalne Hershey Bears), a gracze coraz wiecej sie bili. Druga tercja wydawala mi sie jedna wielka walka... ale podobno o to w tym sporcie chodzi. Kolejne amerykanskie doswiadczenie zaliczone ;-)




















Tuz przed polnoca wybralismy sie do centrum Hershey - glownego skrzyzowania w miasteczku (Hershey nie posiada placu/rynku czy czegos, co europejczykowi wydawaloby sie godne nazywania "centrum"). Tutaj odbywaly sie sylwestrowe koncerty, na ktore przybyly tlumy. Finalnym momentem wieczoru mial byc Hershey Kiss Drop - opuszczanie czekoladki Kiss i odliczanie ostatnich 10 sekund starego roku. Lekko bylismy zdziwieni, gdy przybieglismy na miejsce a czekoladka zamiast opadac byla wciagana do gory! Ale - zdarzylismy, co nie bylo takie pewne, odliczylismy 10 sekund, obejrzelismy kilka fajerwerkow (bardzo malych w porownaniu chocby z jeleniogorskimi!) i wrocilismy do domu.
Dom i kot przezyli. Niech 2012 rok bedzie jeszcze lepszy od poprzedniego! :)