czwartek, 19 stycznia 2012

zostało 10 godzin do odlotu

Dokładnie tyle w momencie publikacji tego posta.
Wczoraj w pracy miałam prezentację przez menedżerami całego pionu. Było to podsumowanie moich "osiągnięć" na praktyce w Hershey Medical Center. 12 slajdów, 15 minut, dużo bardzo miłych słów i podziękowań. Praktyka oficjalnie zakończona - trochę dziwnie było, gdy opuszczałam swoje biuro... to był bardzo pozytywny czas, dużo się nauczyłam. Czas wdrożyć tę wiedzę w Polsce ;-)

Wieczorem pojechaliśmy na pożegnalną kolację do amerykańskiej sieci restauracji z włoską kuchnią - Olive Garden. Pyszne jedzenie, jeszcze lepsze wino. I bardzo miła konwersacja.

w trakcie pałaszowania...

John, Cassandra, ja, Marta, Chris



































Środowy wieczór spędziłam na pakowaniu walizki, które skończyłam dziś rano. W zapinaniu pomagał mi kot :-)

Sadie w akcji...


































Przede mną jeszcze jakieś 3 godziny jazdy busem do Nowego Jorku na lotnisko JFK, potem kilka godzin czekania, 9 godzin lotu do Warszawy i przesiadka do samolotu do Wrocławia. 
To były bardzo udane 4 miesiące! Dziękuję Wam za śledzenie moich poczynań w Kraju Wielkich Możliwości :-)



wtorek, 17 stycznia 2012

ostatnie dni po drugiej stronie sadzawki

Powrót do Polski zbliża się wielkimi krokami, zostało mniej niż 48 godzin do odlotu. Ostatni weekend spędziłam  wśród internów, wykorzystując ostatnie chwile w stanie Pensylwania. Co się za tym kryje? Podatek VAT. Mianowicie, zerowy podatek na ubrania. Zostało mi trochę dolarów, więc... ;-) Sobota miała być dniem imprezowym, chcieliśmy zakosztować klubowej zabawy w Ameryce. Humory dopisywały, zawiedli bramkarze i prawo pięknego stanu PA. Trzy próby, wszystkie oblane. Okazało się, że nasze polskie dowody osobiste nie są wystarczającym dokumentem potwierdzającym wiek. Aby wejść do klubu musielibyśmy mieć ze sobą paszporty. Nie chcieliśmy ryzykować, więc imprezę zakończyliśmy w barze...
W niedzielę prowadziłam porsche (aaaa! :D) i byłam na hibachi - japońskim daniu, które kucharz przygotowuje przed tobą (mega smaczne!).

porsche cayenne

















hibachi




















W poniedziałek wybraliśmy się do Baltimore, miasta z portem i wielkim akwarium. Jechaliśmy tam tylko 1,5 godziny, jedną autostradą. Mieliśmy tylko 3 punkty do zobaczenia: akwarium, port oraz CheesecakeFactory. (fani serialu "Big Bang Theory" zapewne bardzo dobrze kojarzą to miejsce). Po kupieniu biletów do akwarium (standardowa amerykańska cena dla dorosłych - 25$), okazało się, że musimy czekać na nasze wejście. Akwarium jest bardzo popularnym miejscem, stąd też bilety kupuje się z wejściem na oznaczoną godzinę. Półgodzinne oczekiwanie spędziliśmy na spacerze po porcie (krótkim i bliskim, gdyż dygotaliśmy z zimna) oraz degustacji osławionego sernika.




Cheesecake'i: z truskawkami, tiramisu i 2x Reeses (zgadnijcie, który jest mój?)

Posileni i przesłodzeni skierowaliśmy się ku akwarium. Było genialne. Rekiny, płaszczki, delfiny, sporo gatunków ryb a na dodatek dwie oranżerie z roślinnością tropikalną i australijską oraz bogaty zbiór gadów i płazów. A miało być tylko akwarium... :-) Jedynym minusem były tłumy. Poniedziałek to święto Martina Luthera Kinga, dzień wolny od pracy, więc w akwarium roiło się od rodzin z maluchami. Ale i tak bardzo mi się podobało :)


Po akwarium jeszcze tylko chwilę przeszliśmy się po mieście, dzielnicy Little Italy i już trzeba było wracać w okolice Harrisburga. W końcu wszyscy pracujemy. To był kolejny udany (i słoneczny!) weekend.

We wtorek miałam sporo pracy, zaległości z poniedziałku, comiesięczną "imprezę" (czytaj: wspólny lunch) w dziale, 3 godziny spotkań. Tym razem "impreza" była dla mnie zaskoczeniem, była imprezą niespodzianką specjalnie dla mnie! Chyba się starzeję, po raz kolejny dałam się zaskoczyć... ;-) było bardzo miło, pojawili się nawet ludzie z najwyższych szczebli pionu Materials Management. Zupełnie się tego nie spodziewałam.



czwartek, 12 stycznia 2012

New York City, vol. 2

W pierwszy weekend stycznia wybralam sie z czworka internow na kolejne zwiedzanie Nowego Jorku. Tym razem rowniez nie obylo sie bez przygod. Pierwsza z nich byla w piatkowy wieczor. Prosto z pracy przyjechalam do Patryka, skad mielismy wyruszac na nocny autobus. Nauczeni doswiadczeniem autobusu-widmo, postanowilismy zadzwonic do firmy. Lamana angielszczyzna chinski konsultant powiedzial nam tylko "autobus bedzie, ale sie spozni". Normalnie jak we Wloszech... Przynajmniej juz wiedzielismy, ze powinnismy byc na parkingu o 3:30 w nocy, a nie wczesniej. Chwile pozniej zadzwonilismy po taksowke, ktora punktualnie o 3:00 miala nas zgarnac z Mechanicsburga i w 15 minut zawiesc do Harrisburga. Wszystko bylo zatawione, bilety wydrukowane, torba spakowana. Lampka wina, ciekawa konwersacja z hostami Patryka i czas na sen.
O 2:30 zostalam brutalnie obudzona i musialam opuscic niezwykle wygodne wodne lozko (!). Za 5 trzecia ja, Patryk i Szoki bylismy gotowi. Minuta po trzeciej, dwie, piec... a taksowki nie widac... Zaczelismy sie porzadnie denerwowac i dzwonimy do firmy. Dostajemy jeden numer do kierowcy. Dzwonimy - poza zasiegiem. Dostajemy drugi numer - kierowca twierdzi, ze nie przyjmowal takiego zlecenia. Bardzo zdenerowowani dzwonimy po raz trzeci do firmy - konsultant twierdzi, ze przysle takse za 10 minut. A nasz autobus bedzie na przystanku (planowo) za 18 minut... Poziom stresu wzrosl bardzo. W koncu Carol (hostka Patryka) powiedziala, abysmy wzieli auto i zostawili je na parkingu pod Asia Mall, gdzie zatrzymuje sie nasz autobus. Szczerze mowiac, rozwazalismy taka opcje, ale z racji dosyc niebezpiecznej okolicy, obawialismy sie, ze auta nie bedzie jak wrocimy kolejnego dnia. Koniec koncow - pojechalismy autem, przekraczajac predkosc, byle zdarzyc na autobus. 3:29 jestesmy na parkingu - jeden pasazer czeka, czyli nie bylo autobusu, udalo sie! Autobus przyjechal o 4:30 i, pomimo godzinnego spoznienia, do Nowego Jorku przybyl punktualnie o 7:00.
Sobotnie zwiedzanie zaczelismy od wschodu slonca na Brooklyn Bridge. Bylo troche chlodno, na moscie spotkalismy tylko kilkoro biegaczy. Przeszlismy na Brooklyn, gdzie zrobilismy kolejne zdjecia mostu z Brooklyn Bridge Park.























Dalej pojechalismy metrem na Manhattan, wysiedlismy na Rockefeller Center zobaczyc oslawiona choinke. Musze przyznac, ze nie zrobila na mnie wrazenia i wrecz przechodzac obok niej nie pomyslalam, ze to ta. Ocencie sami:



Kolejnymi punktami zwiedzania byl Apple Store (gdzie testujac iPada wyslalam kilka SMSow, nadaje sie :-)) , ZOO w Central Parku oraz Upper East Side. Na 5th Avenue bardzo dobre auta, same najlepsze sklepy i bardzo elegancko ubrani ludzie. Patryk nawet stwierdzil, ze czuje sie "nie na miejscu". A mi sie podobalo :-)

foki w ZOO

5th Ave

jakas lokalna firma na 5th Ave ;-)




















Idac dalej zahaczylismy o Metropolitan Museum of Art, Guggenheim Museum i ponownie Central Park, ktorym przecielismy Manhattan wracajac na zachodnia jego czesc, do hostelu.

na schodach METu

przed Guggenheimem

"sadzawka" w Central Parku




















W ekspresowym tempie zostawilam rzeczy i z Patrykiem, niemal bieglismy zlapac metro na Times Square. Mielismy tylko 25 minut by przejechac 50 przecznic i zdarzyc na spektakl "Upior w operze" grany w broadwayowskim teatrze Majestic. Udalo sie po raz kolejny! Po przebiegnieciu 2 przecznic, o 13:59 wbieglismy do teatru. Pokazalismy bilety, kupione po bardzo promocyjnej cenie 47$, ktore sprawdzano 2 razy, i musielismy wspiac sie az na drugi balkon. Mimo, ze siedzielismy w ostatnim mozliwym rzedzie, wszystko dobrze widzielismy i slyszelismy. Bylo genialnie. Piekna muzyka, grana oczywiscie na zywo przez kameralny sklad, i spiew. Nie moglam wyjsc z podziwu. Same dekoracje, ktore calkowicie zmienialy wystroj  sceny w ciagu zaledwie kilku sekund, tez robily mega wrazenie (w czasie spektaklu nie mozna bylo robic zdjec, ale zrobilam kilka w czasie przerwy, same wnetrze teatru bylo piekne). Polecam!!!





















Pelni wrazen spotkalismy pozostalych towarzyszy podrozy na Times Square, gdzie neony prezentowaly sie coraz okazalej wraz z zapadajacym mrokiem.

weekendowy skład internowy: Szoki, Asia, Patryk i Sali




















Moim ostatnim punktem soboty bylo podziwianie miasta z 82. pietra Empire State Building. Udalo mi sie namowic do tego Asie. To byla kolejna bardzo dobra decyzja! Ok. 20:00 weszlysmy do budynku, po krotkiej kontroli osobistej oraz przejsciu bramek wykrywajacych metal (Ameryka po 11 wrzesnia wszedzie kontroluje bezpieczenstwo), kupilysmy za 22$ wjazd na dach najwyzszego budynku w NYC. Co ciekawe, mozna wjechac jeszcze wyzej niz nasze 82. pietro, jednak przejazdzka na 102. kosztuje dodatkowe 15$. Czysty biznes, a widok taki sam ;-). Mialysmy duzo szczescia, gdyz niewiele osob zdecydowalo sie na zwiedzanie ESB tego wieczoru. Dwie windy i 20 minut pozniej bylysmy na szczycie. A widok byl taki :-)





zwróćcie uwagę, ilu ludzi jest na lodowisku! sama przyjemność, nie? ;-)







W niedziele rano wybralam sie z Patrykiem i Salim na sniadanie do prawdziwego amerykanskiego Diner'a. Siedzielismy przy ladzie, obslugiwal nas kelner wygladajacy zupelnie jak De Niro, mowiacy z wloskim akcentem. A na sniadanie zjadlam przepyszne nalesniki z truskawkami...





Nieco pozniej wymeldowalismy sie z hostelu i, z wszystkimi rzeczami wsiedlismy do metra. Ponownie przeszlismy przez Times Square zegnajac sie z tym miejscem. Schodzilismy do Downtown 6. Aleja, przechodzac przez dzielnice gejow - Chelsea, dzielnice zakupow - SoHo i zatrzymujac sie co chwile, by zrobic kolejne zdjecia czy wejsc do sklepow. Naszym celem byl Seaport, dok przemieniony w miejsce relaksu, z lezakami i kolejnym powalajacym widokiem na Brooklyn Bridge.



Seaport, pier 17

widok na Financial District z Seaport

Asia wypoczywa a w tle Brooklyn Bridge




















Ostatni punkt dnia - kolacja, ponownie w ChinaTown, ponownie w tej samej restauracji. I ponownie jedzenie bylo pyszne! Odwazylam sie nawet zjesc kawalek homara (!), chociaz na mnie patrzyl a moment trzymania pancerza, by "odczepic" mieso byl ciezkim przezyciem.


menu ;-)





































W niedziele wieczorem opuscilismy New York City. Wiem, ze kiedys tu wrócę. Muszę. I love NY :-)

ps. nieuszkodzone auto Patryka czekało na parkingu ;-)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

happy new year!

Sylwestra spedzilam w Hershey, w internowym skladzie, u Saliego, ale w bardzo amerykanskim stylu. Hostka Saliego, Nancy, byla tak mila, ze przygotowala dla nas chili - potrawe z miesa, fasoli, chili i jeszcze innych skladnikow. Bylo bardzo dobre :-)  Sama Nancy nawet z nami nie zjadla tylko od razu pojechala do swojego brata, zostawiajac dom i kota pod nasza opieka - ryzykowne... ;-)

Na wieczor mielismy zaplanowane 2 rozrywki - mecz hokeja w wielkim kompleksie sportowym Giant Center oraz odliczanie 10 sekund do nowego roku na glownym placu w Hershey.
Mecz. Nie byl to moj pierwszy hokej w zyciu, choc dla wiekszosci ekipy tak. Po raz pierwszy kibicowalam ponad rok temu na Erazmusie na Wegrzech. Przynajmniej znalam zasady ;-) Hala byla ogromna, wypelniona po brzegi ludzmi, ktorzy z uplywem czasu coraz bardziej kibicowali (w koncu graly lokalne Hershey Bears), a gracze coraz wiecej sie bili. Druga tercja wydawala mi sie jedna wielka walka... ale podobno o to w tym sporcie chodzi. Kolejne amerykanskie doswiadczenie zaliczone ;-)




















Tuz przed polnoca wybralismy sie do centrum Hershey - glownego skrzyzowania w miasteczku (Hershey nie posiada placu/rynku czy czegos, co europejczykowi wydawaloby sie godne nazywania "centrum"). Tutaj odbywaly sie sylwestrowe koncerty, na ktore przybyly tlumy. Finalnym momentem wieczoru mial byc Hershey Kiss Drop - opuszczanie czekoladki Kiss i odliczanie ostatnich 10 sekund starego roku. Lekko bylismy zdziwieni, gdy przybieglismy na miejsce a czekoladka zamiast opadac byla wciagana do gory! Ale - zdarzylismy, co nie bylo takie pewne, odliczylismy 10 sekund, obejrzelismy kilka fajerwerkow (bardzo malych w porownaniu chocby z jeleniogorskimi!) i wrocilismy do domu.
Dom i kot przezyli. Niech 2012 rok bedzie jeszcze lepszy od poprzedniego! :)

piątek, 30 grudnia 2011

have yourself a merry little Christmas...

Tytul mowi sam za siebie - Swieta. Za granica i po drugiej stronie stawu, bez rodziny i najblizszych przyjaciol. Perspektywa lekko podcinajaca skrzydla. Ale - nie bylo az tak zle :-)
Moje swietowanie rozpoczelo sie juz w piatek, zaraz po pracy pojechalam do Asi, gdzie juz po 5 minutach stalysmy przy wielkim garze z kapusta z grzybami. To bylo wyzwanie - pierwsze swieta, ktore trzeba samemu, bez nadzoru Mamy, przygotowac. Z pomoca przyszedl niezastapiony wujek Google :-) Takze,  uspokojone przez jego wskazowki, moglysmy sie zrelaksowac popijajac swiateczne piwo MadElf (11% alkoholu w butelce!). Pilnujac kapusty, przogotowujac farsz do pierogow, poczulam sie troche "swiatecznie".
W sobote rano odbylam dwie skype konferencje i przelamalam sie wirtualnym oplatkiem. A pozniej przyjechaly posilki - Sali, Szoki, Rafal i Wojtek. Wspolnymi silami lepilismy pierogi (kazdy byl z innej parafii!).


tutaj z Asia lepimy przepyszne ciastka



















a tutaj Wojtek wycina najlepsze pierogowe krazki



















Okolo 15-stej zasiedlismy do naszego wigilijnego obiadu, wczesniej niz tradycja nakazuje. Chlopak Deanne odmowil modlitwe, podzielilismy sie oplatkiem i skonsumowalismy nasza skromna Wigilie - pierogi ruskie (wyszly idealne!), kapuste z grzybami oraz barszcz instant (przywieziony przez Asie jeszczez Polski). Bylo bardzo milo, sami znani i lubiani ludzie w okolo ;-) Pozniej zrobilo sie jeszcze przyjemniej, gdyz Deanne przygotowala dla nas wszystkich niespodzianke - prezenty, ktore losowalismy miedzy soba. My tez przygotowalismy cos dla niej - amerykanska gre "catch phrase" (w ktora wszyscy bardzo lubimy grac) oraz kilka polskich drobiazgow.



losowanie prezentow - wybralam ramke na zdjecia

Niestety juz o 16:30 przyjezdzala po mnie hostka i trzeba bylo jechac dalej. Druga "wigilia" nie powinna nawet byc nazywana tym slowem. Przyjechalismy do domu Stephanie (mama Chris), gdzie zebrala sie spora czesc rodziny. Nie oczekujcie jednak wspolnego posilku czy rozmowy. Na stole goscily krewetki, krakersy, dip z krabow i zapiekanka z kukurydzy. Kazdy wzial sobie cos na talerz i poszedl zajac sie swoim telefonem (przepraszam - iPhone'm). Z checia przyjelam propozycje "wina?", trzeba bylo sie znieczulic przy takiej profanacji Swiat. Na Swieta dalsza rodzina nie daje sobie prezentow tylko oprawione zdjecia swoich rosnacych pociech. Tutaj bylo podobnie. Zdziwilam sie jak Stephanie wreczyla mi pokaznej wielkosci pudelko. Wzielam lyk wina i zabralam sie za rozpakowywanie. Zawsze chcialam brutalnie rozerwac opakowanie, niszczac papier. W koncu moglam to zrobic! Satysfakcja gwarantowana! ;-) A w pudelku znajdowala sie calkiem elegancka pizama (ktora pozniej jednak musialam zwrocic, za duzy rozmiar, i sprawilam sobie cos fajniejszego :-D). Po celebrowaniu prezentow, milionie podziekowan oraz kilku nieadekwatnych zartow Johna (2-gi maz? chlopak? nie wiem, juz sie gubie w tych amerykanskich zwiazkach, facet mieszka ze Stephanie) wybralismy sie do protenstanckiego kosciola na "Christmas service". Kosciol ogrzewany, jak wszystkie w Stanach, wiec przy wejsciu sa wieszaki na plaszcze. Dzieci prezentowaly swoje talenty, byl chor w specjalnych strojach, ladne pastoralki i kilka czytan Pisma Swietego. Potem poszlismy jeszcze do salki, gdzie wystawiono troche przekasek. Siedzialam sama i zaczelam sie zastanawiac jak w tym roku wygladaja swieta u mnie w domu. Z rozmyslan wyrwala mnie Cass, proponujac, abysmy wziely auto i pojechaly do domu. Moja pierwsza mysl - to jednak sie do mnie odzywasz?, a druga - swietny pomysl. Cass nie ma jeszcze prawa jazdy, tylko zezwolenie i moze prowadzic, jesli siedzi z nia inny kierowca w aucie (w tym wypadku ja). Jeszcze wiekszy szok przezylam, poniewaz zaczela ze mna rozmawiac. Magia Wigilii? ;-) Chyba nie, bo stan "rozmawiania" sie utrzymuje.
Wieczorem pojechalam ze znajoma polska rodzina na tradycyjna pasterke do katolickiego kosciola. Nie bylo polskich koled, ale poprawil mi sie humor. Wrocilam pozno, a kladac sie spac pomyslalam jak kazde amerykanskie dziecko: "jutro beda prezenty!". Nie dane mi bylo jednak sie wyspac, bo mialam racje ;-). W pizamie zeszlam na dol i wraz z Chris, Cass i Ralphem rozpoczelismy najwazniejszy element Swiat (wg tutejszych zwyczajow). Cass podzielila stosiki miedzy wszystkich a nastepnie kazdy po kolei rozpakowywal po jednym prezencie, zachwycajac sie i dziekujac wielokrotnie. W Ameryce musisz za wszystko dziekowac, setki razy, nawet za jakas pierdole.


























Musze przyznac, ze poranek byl mily. Cass przygotowala dla wszystkich sniadanie: nalesniki z borowkami, bekon, kielbaski i owoce. Ciekawe zestawienie, nie? Ale tak wlasnie wyglada tutaj uroczyste sniadanie ;-) Potem przyszedl czas na codziennego skype, a jeszcze pozniej na obiad, na ktory dolaczyli Stephanie i John. Menu: pieczony indyk, warzywa, bataty a na deser ciasta: rolada dyniowa, tarta z pekanami oraz (upieczony przeze mnie) piernik. O atmosferze przy stole nie bede pisac, bo byl oto dosyc zenujace doswiadczenie. Kolejny raz wydarzenia te utwierdzily mnie w przekonaniu, ze preferuje europejska kulture. Wiadomo - nie znam wszystkich, kazdy jest inny i takie tam... Ale plytkosc relacji miedzyludzkich i trudnosc poznania szczerych ludzi jest przerazajaca.
Zakonczmy jednak w weselszym tonie. Drugi dzien swiat spedzilam po amerykansku - na zakupach, ale w doborowym, polskim towarzystwie. Podzielilismy sie swoimi swiatecznymi doswiadczeniami. No i pozegnalismy studentow Shippa, Rafala i Wojtka, ktorzy nastepnego dnia wracali na Stary Kontynent. A moje zakupy sie udaly ;-)
Swieta po amerykansku zalicze to kategorii "ciekawe wrazenia poznawcze", ale nie chcialabym ich powtarzac. Sprawily, ze jeszcze bardziej doceniam to, co mam w prawdziwym domu :-)

P.S. Wybaczcie brak polskich liter - posta pisalam na amerykanskim komputerze a z racji jego dlugosci/mojego lenistwa, nie bede juz dodawac polskich znaczkow

środa, 28 grudnia 2011

go Steelers! czyli weekend w Pittsburgu

Weekend przed świętami wybrałam się z Asią, Deanne i Chrisem do Pittsburga, rodzinnego miasta hostki Asi. Celem wyprawy było trochę zwiedzania ale głównie pojechaliśmy tam na sobotnie Christmas Party organizowane przez rodzinę Chrisa.
Wyruszyliśmy w piątek po pracy, pojechaliśmy przez Penn State - uniwersytet stanu Pensylwania (kampus jest wielki!), do Pitt. Cała trasa zajęła nam około 5 godzin. Wieczór był piękny, czyste niebo i genialna widoczność, więc zamiast od razu jechać do celu, obraliśmy trasę przez punk widokowy. To była genialna decyzja - nocny Pittsburg wygląda pięknie :-) Zatrzymaliśmy się u rodziców Chrisa, bardzo miłego małżeństwa, z którym wraz z Asią spędziłyśmy cały wieczór na rozmowach. Było bardzo przyjemnie.
Sobota była dniem zwiedzania i dniem padającego śniegu. Po śniadaniu wyruszyliśmy na the Strip - handlową ulicę, pełną małych sklepów, z których co drugi sprzedawał artykuły dla fanów lokalnej drużyny footbolowej - Steelers oraz hokejowej - Penguins (gadżetów z logo tych drugich było zdecydowanie mniej). Steelersi są otoczeni swoistym kultem w tym mieście. Na ulicach można było spotkać wielu ludzi noszących barwy drużyny (czerń i złoto) czy gadżety z logo. Z Asią otrzymałyśmy bałwankowe kolczyki z logo Steelersów od rodziców Chris, oficjalnie stając się fankami drużyny ;-) Na the Strip znajduje się też polski sklep, w którym można kupić pieguski, prince polo i barszcz Winiary po przerażająco wysokich cenach.

Pod polskim sklepem na The Strip

Następnie pojechaliśmy do University of Pitt, kolejnego wielkiego uniwersytetu oraz zobaczyliśmy Nationality Rooms w the Cathedral - były to mniejsze i większe sale wykładowe, wykończone w stylu danego kraju (co, szczerze mówiąc, nie zawsze kojarzyło nam się z konkretnym krajem). Dalej przyszedł czas na lunch w, podobno najlepszej, pizzeri Pittsburga. Na zakończenie zwiedzania odwiedziłyśmy z Asią Muzeum Andy'ego Warhola, który pochodził właśnie z tego miasta. W muzeum spotkałyśmy Marylin M., Elvisa P. oraz latające srebrne poduszki (fajne!).

Fota na szybko i z ukrycia, gdyż w muzeum nie można robić zdjęć!

W drodze powrotnej pojechaliśmy jeszcze na cmentarz, gdzie pochowany został obywatel Warhol. Ciekawe było to, że jadąc autem wzdłuż grobów wypatrywaliśmy puszek zupy Campbell. Jeszcze śmieszniejsze było to, że je znaleźliśmy:



Wieczorem pojechaliśmy do restauracji, gdzie kilka pokoleń rodziny Chrisa oraz ich przyjaciele zebrało się świętując Christmas Party. Był otwarty bar, dobre jedzenie i zabawa z prezentami "grab bags". Każdy z uczestniczących miał wylosować numer a potem w kolejności wybrać swój prezent ze stosu. Trzeba było rozpakować swój prezent tak, aby każdy mógł go zobaczyć. Każda kolejna osoba mogła zabrać prezent innej osoby lub wybrać zupełnie nowy. Ja straciłam swojego lokalnego Baileys'a (przykro...) i zakończyłam zabawę ze świątecznym ornamentem - pustakiem z lampkami choinkowymi w środku. Było miło, rodzinnie i zabawnie.W niedzielę, po polsko-amerykańskiej mszy, trzeba było wracać do Hershey i do pracy.

Przedświąteczny tydzień w pracy nie należał do najintensywniejszych, ale obfitował w ciekawe wydarzenia. Mój szef nieoczekiwanie przeszedł na emeryturę, więc tymczasowo zostałam bez nadzoru. Mój komputer w pracy został zaatakowany przez wirusa i na 2 dni straciłam wyniki całej dotychczasowej pracy. W środę na szczęście wszystko wróciło do normy. Moim nowym szefem został Greg (szef byłego szefa), odzyskałam wszystkie dane (uff!) a w biurze urządziliśmy sobie świąteczny lunch. Były kolędy, jedzenie i prezenty. W piątek zaczęłam kolejny długi weekend, bo do pracy wracam we wtorek :-)